Dobra książka. Sądeczanin poleca. Ewa Andrzejewska "Maryan. Powrót" (2)
Maryan zmarł w czerwcu 1977 roku w Nowym Jorku. Miał 50 lat.
Dwa lata wcześniej wyprowadził się z mieszkania na Manhattanie.
Odszedł od żony Annette. Nie miała już sił.
Wynajął pokój w hotelu Chelsea. Nie był sam.
Naprawdę zamieszkał znów w Polsce.
Mówił głosem mamy, ojca, brata i siostry. Był nimi na przemian.
Płakał, śmiał się, a głównie wrzeszczał. Bił się z nimi.
Z rodzinnego domu wyprowadzał się do obozu. Albo do getta.
Był esesmanem i więźniem. Wył. Z obozu wracał do domu.
Znów był swoją mamą, ojcem, bratem i siostrą.
Był raz tu, raz tam. We własnym, wewnętrznym obozie koncentracyjnym.
Malował jak wściekły.
On umarł na serce, powiedziała Annette.
I opowiedziała bajkę Maryana: Mały biedny chłopiec umiera i idzie do nieba. W niebie nic nie chce, chociaż widzi tyle wspaniałości. Chce tylko bułkę z masłem. Potem dodała: A teraz powiem swoją bajkę. We Francji wyszłam z pierwszego obozu do szpitala pod pretekstem badań na gruźlicę. Chrześcijańskie kobiety opiekowały się tym obozem i schowały mnie w szpitalu. W niedzielę były odwiedziny. Przyszło dużo ludzi. Po południu pojawił się Niemiec i powiedział „uciekłaś z obozu!” Byłam tak przerażona, że serce mi stanęło, a potem biło jak oszalałe. Od razu wiedziałam, że nie mogę tam dłużej zostać. Jak ten Niemiec wyszedł, to poczułam, że nie dam rady bez pomocy. I dostałam ją natychmiast. Jakaś kobieta z sąsiedniego łóżka dała mi swój pachnący biały chleb. Pamiętam go do dziś. Jestem Żydówką, ale nie wierzę w Boga.
Gdzie był wtedy Bóg? Jak to możliwe, że tak się z nami stało? Dlaczego ja się uratowałam?
Żyję z poczuciem winy, że przeżyłam.