Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Środa, 24 kwietnia. Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego
23/06/2018 - 10:10

Dobra książka. Sądeczanin poleca. Wojciech Kudyba, "Imigranci wracają do domu" 6

"Imigranci wracają do domu" to więcej niż powieść – to jednocześnie opowieść, przypowieść i spowiedź. Bohater, Karol Tracz, to człowiek naszych czasów, anonimowy obywatel Zjednoczonej Europy. Wyemigrował z Polski po stanie wojennym i przez długie lata wiódł w Niemczech życie przeciętnego przedstawiciela klasy średniej. (…).

- To wszystko stało się może od tego przepracowania, od życia, które było właśnie jak jedna wielka gorączka, jak choroba? Czy tak samo jak ja, przez całe lata próbowała Pani oszukiwać samą siebie, myśląc, że to, kim się jest w pracy, jest wszystkim, kim się w ogóle jest? Bo przecież tak właśnie przez wiele lat musiało mi się wydawać. Inaczej bym nie wytrzymał. A ci Niemcy, którzy mnie zaprosili, też raczej nie myśleli, że oprócz tego, że jestem grafikiem, mogę być jeszcze kimś więcej. Kimś, kto może być przywiązany także do czegoś innego niż praca: do innych ludzi, innych rytmów życia, innego jedzenia, innych rozmów, innych krajobrazów, innej historii. Tak naprawdę od początku było w tym wszystkim – i w nich, i we mnie – jedno wielkie kłamstwo. Ludzie chyba lubią nim żyć. Gdyby było inaczej, po co mieliby wmawiać sobie i światu,  że człowiek jest wyłącznie siłą roboczą a to, skąd pochodzi i co czuje, nie jest ważne, bo wiadomo, że do życia potrzebuje wyłącznie pieniędzy…

- Pan się może zdziwi, ale kiedy mnie zwolnili, zobaczyłam mniej więcej to samo, co Pan. Niech Pan mówi. Zrozumiał Pan, że tak naprawdę jest Pan dla nich nikim? Zwątpił Pan we wszystko, w co kiedyś wierzył, a uwierzył w to, w co kiedyś wątpił?

- Tego Pani nie powiem... To trudne… Po prostu zobaczyłem wyraźnie: ten wierzchołek życia, ta powierzchnia mnie samego się rozsypała, a wraz z nią wszystko to, co było z nią związane, czyli całe moje Niemcy. Ponieważ nie miałem pracy, straciłem również znajomych. Przyjaciele z korporacji, z którymi podobno kiedyś podróżowałem, koleżanki, z którymi pewnie sypiałem – oni wszyscy przyszli ze dwa razy, ale nie mieliśmy o czym rozmawiać. Pytali mnie, czy pamiętam, a ja nawet coś tam pamiętałem, ale te wszystkie migawki nie miały dla mnie żadnej wartości. Telefon milczał coraz bardziej, bo nie mieliśmy już ze sobą nic wspólnego. Mijały tygodnie, rozpoznawałem ich z coraz większym trudem. Tak samo ulice, domy, sąsiadów i lekarzy. To, co mogłem nazywać swoim życiem, okazało się jedynie jego cukrowaną skórką. Spadł deszcz, lukier się rozpuścił i musiałem się przekonać, że to, co mnie otacza, jest obce, a to, co było naprawdę moje, jest gdzie indziej.

- I odkrył Pan, że jakiś czas nie był do końca sobą –  żył nie tyle życiem, ile czymś, co tylko je udawało? Że przez jakiś czas próbował wmawiać sobie, że ta powierzchnia jest głębią, a potem nagle kłamstwo się skończyło… Coś Panu powiem: dwa miesiące po tym, jak mnie zwolnili, o mało nie zapiłam się na śmierć… To było w dwa tysiące dwunastym. Zrozumiałam, że może to jest właśnie najważniejszy pożytek ze śmierci: że wraz z nią kończy się udawanie. Że dopiero w śmierci człowiek zaczyna wyraźnie widzieć, kim jest…

- I sam siebie pyta nagle, dlaczego starał się żyć tak, jakby był kimś innym… To właśnie tak wyglądało… Nie sobą… Jak mógł pracować w jakiejś korporacji, która wyciskała ostatnie resztki wolności? Jak mógł żyć tylko pracą i podróżami, tylko dla siebie – bez związku  z ludźmi, z Polską, tylko dla pieniędzy? Jak mógł ukrywać wszystko to, czym naprawdę był i stać się nikim? Zawieźli mnie pod sam dom. Powiedziałem „danke”, powiedziałem „aufwiederzehen”, odpowiedzieli, że raz w tygodniu przyjdzie opiekunka. A potem jeszcze raz przypomnieli, żebym ćwiczył rękę w pisaniu, żebym nie zaniedbywał niemieckiego, a ja znów się przekonałem, że właściwie wszystko  rozumiem. Wyjąłem klucze i zacząłem wchodzić po schodach, a oni odjechali.

- Tylko najbliżsi w takich chwilach nie odjeżdżają…

- No właśnie. Teraz to wiem, ale bardzo długo nie wiedziałem. Żyłem i żyłem, a nie wiedziałem, co to właściwie znaczy – być czyimś bliskim. I wcale się nad tym nie zastanawiałem – nad tym czy to ważne, że żyje się dla kogoś, czy nie. Czy to ważne dla kogo i po co się pracuje? Czy to ważne, co się robi? Dopiero wtedy, gdy złapałem za poręcz i wydawał mi się, że nie dojdę. Dopiero wtedy, ale za to całym sobą poczułem, jak boli mnie to, że moje życie nie było tu związane z czymś więcej niż praca i pieniądze. Z czymś więcej niż ja sam. Kiedy przychodziła środowiskowa opiekunka, rozmawialiśmy o pogodzie, o sortowaniu śmieci, o zakupach i rachunkach. Zawsze też mi opowiadała, że teraz się w Niemczech zmieniło, że to nie jest już ten sam kraj, co kiedyś i w sumie nie wiadomo, co dalej, bo na przedmieściu postawili kolejny meczet i jest ich już wszystkich chyba dziewięć, choć to przecież nie jest duże miasto. Siedzieliśmy przy oknie, częstowałem ją kawą, tartą ze śliwkami. Mówiłem, że wolę chodzić do kościoła niż do meczetu, próbowałem też sobie przypomnieć czy wcześniej chodziłem i wychodziło mi, że nie. A ona nawet raz zapytała, czy jestem wierzący, więc powiedziałem jej, że chyba tak, bo po śmierci trudno jest nie wierzyć. Za każdym razem też ciekawiło ją, jak się czuję, więc mówiłem, że jak na trupa to bardzo dobrze. On się śmiała, a ja dolewałem kawy. Oprócz niej raz w tygodniu odwiedzała mnie także Uta Kulm. Nie miałem po co wychodzić z pokoju.

Cytaty pochodzą z książki: Wojciech Kudyba, „Imigranci wracają do domu”, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, 2018







Dziękujemy za przesłanie błędu