Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Wtorek, 16 kwietnia. Imieniny: Bernarda, Biruty, Erwina
01/10/2022 - 18:30

"Jo ci dom Znachora, pierona, żeby tam bomba jaka rypła. Żeby to bezboż­nictwo rozwaliła!”

Święty Franciszek. Właśnie tak pomyślałam, kiedy wszedł do budynku radia. Wysoki, nieco przygarbiony. Dobry. Brakowało mu tylko sękatej, pasterskiej laski. Kiedy kilka miesięcy wcześniej nagradzaliśmy go Wawrzynem Mistrza Mowy Polskiej, nasze odczucia były podobne. Wtedy stał na wielkiej scenie, teraz szedł tuż obok mnie. Szarmancko otworzył drzwi i energicznie wszedł do radiowego studia. Usiedliśmy naprzeciw siebie. I już wiedziałam, że tę swoją kartkę z pytaniami mogę wyrzucić. Mam przewodnika.

Będę rozmawiać z kimś, kto jako mały chłopiec po ci­chu wymknął się z domu do kina, by zobaczyć film pod tytułem Znachor. Chłopiec najpierw musiał po­konać pieszo kilkanaście kilometrów, a potem wrócić do domu, w którym czekał na niego tata. I czekało la­nie. Tata po śląsku krzyczał tak: „Jo ci dom Znachora, pierona, żeby tam bomba jaka rypła. Żeby to bezboż­nictwo rozwaliła!”. Nie pomogło. Syn został aktorem. Wybitnym, bo to właśnie jego role przez lata definiowa­ły osobny nurt polskiej kinematografii. Choć najwięk­szą popularność zyskał dzięki roli w serialu Czterej pancerni i pies. Roli niewiarygodnie silnego, poczci­wego Gustlika, który, tak jak kreujący tę postać aktor, potrafił kochać z całych sił. I być może z tego właśnie powodu ukochał najpiękniejsze piosenki o miłości, które tak sugestywnie potrafiła śpiewać Edith Piaf. (...)

Fragment wywiadu ( z 2018 r. ) Katarzyny Stoparczyk z Franciszkiem Pieczką opublikowanego w książce Jak mieć w życiu frajdę, wydawnictwo MANDO, 2022

Panie Franciszku, czy to prawda, że nosi pan przy so­bie wafelki prince polo?
A to skąd pani wie? To jest strasznie intymna sprawa. Bo ja rzeczywiście te prince polo noszę. To jest tak na wszelki wypadek, wie pani. Jeżeli bufet zawiedzie, to zawsze jak tonący brzytwy chwytam się prince polo.

Ale ma być orzechowy? Czy czekoladowy, klasyczny?
Klasyczny taki.

Ja mam w torbie pięć! Mogę… Te będą dla pana, dobrze?
Dziękuję bardzo. Tak.

Czy w pana sypialni nadal stoi naczynie, w którym są czekoladowe cukierki i wafelki?

Nie stoi na stole, tylko na szafie.

Aha.
Ta szafa ma swoją wysokość i tam jest rzeczywiście pudło ze smakołykami. To są wszystko wafelki o róż­ nych smakach i tak dalej. Pudło było kiedyś wysoko, a w tej chwili jest nisko, dlatego że wnuki urosły. Kiedyś to musiały pytać: „Dziadziu? A czy dziadek mógłby… yyy… tam tego?”. No to sięgałem i dawałem. A dziś siedzę przy telewizorze, a ten najmłodszy wnuk „oko do mnie robi” i pokazuje na szafę. To mówię: „Ależ oczywiście!”.

A ile lat ma najmłodszy wnuk?
Czternaście.

Rozpieszczał pan swoje wnuki?
No wie pani, zazwyczaj dziadkowie rozpieszczają swo­ je wnuki. Rodzice też kochają po swojemu, ale miłość dziadka jest bardzo opiekuńcza. Tak się obawiam, żeby mu się coś nie stało. Jak on gdzieś tam jedzie, to żeby już… kiedy wróci? Do szkoły, jak mi jeszcze stan fizyczny pozwala, go zawożę, a potem odwożę do domu. Dziś też go miałem odebrać, ale nie, on mówi: „Dziadek! Dziś ty masz zajęcie, to ja przyjadę pociągiem”.

Wie pan, jaka to jest jednostka miary: jedna pieczka?

To Kolski bodajże wymyślił. Musieliby to stwierdzić ci, którzy się ze mną kontaktują.
Wie pan, wie pan doskonale! Oczy­wiście to jest jednostka dobroci. Na przykład sposób, w jaki pan opowiada o wnuku, można by zmie­rzyć w tych jednostkach.

Pewnie tak. Są różne jednostki miary. Ja się czuję skrępowany, kiedy on mówi, że ta miara to pieczki.
 
Á propos pieczki! Moja małżonka pochodzi z Francji. I kiedy pierwszy raz przyszła do mnie, do domu, była z moją matką, która mówiła po śląsku. Mat­ka mówi do mojej żony: „Wiesz co, dziołcha? Pieczki są w trąbie, weź tam sobie”. Żona mi mówi, że nie wiedziała w ogóle, co to jest. „Pieczki są w trąbie”. Pieczki po śląsku to są suszone gruszki albo śliwki. A trąba to piekarnik. Tam, gdzie się suszą. Żona była mocno skonsternowana.
Albo komary! Matka mówi: „Wiesz co, dziołcha? Ty dej se pozór, bo tam jest dużo kopruchów”. Kopruchów? I ta­kie to wynikały qui pro quo.

Kiedyś powiedział pan, że bez względu na to, ile lat spędzi pan poza Śląskiem, to do końca życia będzie pan Ślązakiem. Że to jest pana ojczyzna i dom.
Tak. I jeszcze raz bym to mógł powtórzyć, bo kiedy czło­ wiek już jest starszy, już przekroczył smugę cienia, tym bardziej go ciągnie do rodzinnych stron. Chciałby tam troszeczkę pochodzić, pooglądać dawne kąty, gdzie krążył, i dlatego to przywiązanie jest bardzo szczere i bardzo gorące.

A kiedy słyszy pan słowo Godów, to jest ta mała wioseczka, w której przyszedł pan na świat, to jakie są pierwsze kadry, pierwsze skojarzenia?
Godów to nie jest mała wioseczka. Tam jest ileś sołectw!

Ale tak dla uratowania mojego honoru, to jednak wio­ska, a nie miasto, prawda?

Tak. Wioska leży nad samą Olzą. Myśmy się razem z Cze­chami kąpali w tej Olzie. Wtedy była woda czyściuteń­ka. A potem, proszę sobie wyobrazić, kiedy były wianki, to myśmy je puszczali na Olzie. I na tych wiankach były świece i trochę płynęły. To tam Czesi z drugiej strony bęc w nie kamieniami. Wszystko dlatego, że myśmy zostali zmanipulowani nacjonalistycznie. Pamiętam tamte czasy. Nieszczęście dla Europy. Nieprawdopodobne nacjonalizmy, które doprowadziły do katastrofy. No a później, jak się wianki skończyły, znowu byliśmy razem. Ja zresztą mia­łem wujka Czecha, który mieszkał na Zaolziu. Spędzałem u niego wakacje w 1938 roku. 

Miał Pan wtedy 10 lat.

Miałem dziesięć lat, kiedy nasi zajmowali Zaolzie. A po­ tem pamiętam w Pradze, bodajże w Instytucie Polskim, było pytanie: „Czy grałem w czeskich filmach?”. Mówię: „Nie za dużo grałem w czeskich filmach, ale może dlatego, że to taka kara była, bo ja zajmowałem Zaolzie”. Konster­nacja: „Zajmował pan Zaolzie?”. No więc powiedziałem, na czym rzecz polegała. A polegała na tym, że tankietki jechały przez Godów, my, chłopcy, biegliśmy za nimi i żoł­nierze nas na te tankietki posadzali i tak na jednej z nich wjechałem na Zaolzie. Czyli je zająłem. Pani wspomniała o Znachorze, którego oglądałem. To też było po trzydzie­stym ósmym.

Właśnie, proszę powiedzieć, ile kilometrów musiał pan iść pieszo, żeby ten film zobaczyć?
To było jedenaście kilometrów. Star­si chłopcy prowadzili, a myśmy szli za nimi. No, tego nigdy nie zapomnę. Przy­szedłem gdzieś koło północy. Późno, a wtedy młodzież tak późno nie przy­chodziła do domu. Już wiedziałem, co mnie czeka, i tylko hyc, prosto pod pierzynę. Nic nie pomogło. Ojciec wpa­ rował do pokoju, podniósł pierzynę, miał taki skórzany pasek i tym paskiem wywijał: „Jo ci dom Znachora, jo ci dom Znachora!”. A później ja i tak do kina chodziłem. Do Wodzisławia. Wtedy ojciec mówił: „Żeby już tam, pierona, bomba trzasła to bezbożnictwo”. I proszę sobie wyobrazić, jest nalot na Wodzisław. Bombardowanie, ry­ nek zdruzgotany prawie w całości, kościół mocno uszko­ dzony, tylko budynek kina pozostał i ja potem mówię: „Tata, widzisz? Jaka to jest ironia losu. Tylko kino zostało, a wszystko zniszczone”.

Tata najpierw wołał: „Ty, pieronie!”, a potem z dumą mówił: „Moja krew!”, jak zobaczył pana na ekranie, prawda?
Aha, ha! No tak. Bo to było, kiedy zdecydowałem wbrew woli ojca pójść do szkoły teatralnej. Zresztą byłem miesiąc na politechnice. Po śląsku to znaczy: szajba mi odbiła. Zostawiłem kolegom indeks w akademiku i mówię: „A ja idę zdawać do szkoły teatralnej”. Bo ja, ucząc się jeszcze w szkole średniej w Katowicach w tak zwanym Uniwer­syteckim Studium Przygotowawczym, byłem w zespole rapsodycznym przy Wojewódzkim Domu Kultury i tam nasiąknąłem teatrem, pseudoteatrem i tak dalej.

Ojciec mówił do pana: Hunger künstler, tak?
Tak, ojciec chciał odwieść mnie od tego zamiaru, więc po­wtarzał, że aktorzy to są tacy hunger künstler, po niemiecku mówił. Hunger künstler to jest artysta głodu. On to kojarzył z rybałtami, co to chodzą, krążą po świecie i przymierają głodem. No ale mimo to zdawałem do Szkoły Teatralnej w Warszawie. A dlaczego w Warszawie, przecież do Kra­kowa było bliżej? To mój pan polonista był zwolennikiem szkoły warszawskiej. Ja nie miałem własnych kryteriów wyboru, czy taka szkoła, czy taka.

Panie Franciszku, pan może i nie miał kryteriów, ale bez pardonu wparował pan do ministra, żeby dał panu zgodę. Bez żadnego umawiania się. Tak było?
Tak było. Trzeba było mieć zgodę ministra szkolnictwa wyższego na zmianę kierunku studiów. (...)







Dziękujemy za przesłanie błędu