Dobra książka: Marcin Wicha, „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (4)
ULICKA
Była jeszcze jedna książka, spoza listy. Przeczytała ją tylko raz. Na powtórki zabrakło czasu. Gruba powieść Ludmiły Ulickiej. Saga o przyjaciołach z jednej podstawówki, rosyjskich inteligentach. Dysydentach, półdysydentach, ćwierćdysydentach i znajomych dysydentów.
Opowieść zaczyna się – jakże inaczej – w marcowej Moskwie. Radio właśnie podało komunikat o śmierci Stalina.
Akcja obejmuje czterdzieści następnych lat. Jak to bywa z powieściami, które mają wielu bohaterów, wątki rozplątują się, pojedyncze nitki znikają z oczu, urywają się w różnych miejscach i w różnym czasie. Życie idzie swoim torem i trybem, nie zauważając braku.
– Jakbym czytała o nas – mówiła matka. – Tyle rzeczy, które zrozumie tylko nasze pokolenie.
– Poważnie? – zdziwiłem się. – Nigdy nawet nie byłaś w Rosji.
– Nie szkodzi.
Może i tak. Żyła w tym samym imperium. Też dowiedziała się z radia, że przestało bić serce współbojownika i genialnego kontynuatora. Albo nieco później, tamtego lata, kiedy byli w górach – i nocami nasłuchiwali samolotów lecących na Czechosłowację.
Poza tym znała te same piosenki. Te same filmy. Wzruszała się lecącymi żurawiami (z czasem jej przeszło). Trochę się nawet przejmowała losem krymskich Tatarów i generała Grigorienki.
(…) Po śmierci matki znajoma pokazała mi album.
– Tu jest wiele zdjęć Joasi – powiedziała.
Z uprzejmą miną przewracałem strony. Nigdzie jej nie znalazłem. Matka nie lubiła się fotografować. Bezbłędna intuicja zawsze wskazywała jej miejsce tuż obok, pół kroku poza kadrem. Tyłem do obiektywu. W ostateczności znajdowała kogoś, kto w kluczowym momencie wyprostuje się, wzruszy ramieniem, zamacha – i na zawsze ją przesłoni.
Marcin Wicha, „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, wydawnictwo Karakter, 2017
Wybór fragmentów: AU