Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 28 marca. Imieniny: Anieli, Kasrota, Soni
24/05/2023 - 12:55

Patchworkowy biznes w Nawojowej. Jak Łukasz Hrabczak zrobił swoje pierwsze meble przez zrządzenie losu

Kiedy to wszystko się zaczęło? Chyba wtedy, kiedy jako siedmioletni chłopiec lubił przesiadywać razem z dziadkiem, ze strony mamy, w piwnicy kamienicy przy ulicy Sienkiewicza. Dziadek Łukasza Hrabczaka, Piotr Dobosz, miał tam warsztat, w którym naprawiał albo dorabiał części do samochodów. To były czasy komuny, początki lat osiemdziesiątych. Auta były zagraniczne, mercedesy, BMW… i należały do miejscowych, zamożnych notabli albo prywaciarzy - jak się wówczas mówiło na tych, którzy mieli własny interes.

Kiedy w tych zagranicznych samochodach coś zaczynało szwankować, nie było szans na sprowadzenie części zza żelaznej kurtyny.  Wtedy wszyscy przychodzili do Dobosza, który na co dzień pracował w warsztatach sądeckiego PKS-u i był znakomitym mechanikiem. Naprawianie  drogich, zachodnich samochodów, traktował przede wszystkim jako hobby i sposób na dodatkowy zarobek. 

Mistrzostwo świata dziadka Piotra w piwnicy, z milicją za ścianą

- Patrzyłem z podziwem jak dziadek potrafił zrobić coś z niczego - wspomina Łukasz Hrabczak.  – Te jego umiejętności po prostu mnie fascynowały. Z nabożeństwem podawałem mu rożne śrubki, czasem pozwalał mi coś przeczyścić…  Nie zapomnę jak naprawiał świece żarowe, których nie  dało się wtedy kupić. To co robił, to było mistrzostwo świata. Przecież wtedy po polskich drogach jeździły tylko maluchy, duże fiaty, skody czy trabanty. A on  dawał radę tym zagranicznym brykom.

Wśród tych, którym Piotr Dobosz naprawiał auta, byli milicjanci. Jego mieszkanie w kamienicy przy Sienkiewicza sąsiadowało przez ścianę z miejską komendą. Dobosz działał w Solidarności i nie raz za swoją opozycyjną działalność trafiał do aresztu.

- Zdarzało się, że po dziadka przychodzili jego „klienci” i mówili: panie Piotrze, idziemy na drugą stronę. Kiedy po dwóch dniach wychodził z  paki, znowu…  naprawiał auta tym, którzy go przesłuchiwali, albo zamykali w celi. Z perspektywy czasu wydaje się  to niedorzeczne i absurdalne, nawet zabawne –  mówi ze śmiechem Łukasz Hrabczak. -  Gdyby dziadek funkcjonował  nie za komuny, a w czasach gospodarki wolnorynkowej, na pewno miałby świetnie prosperujący biznes. Tak czy inaczej, mam w sobie dziadkowe geny, które i mnie przywiodły do prowadzenia własnej firmy.

czytaj też Zawody bez przyszłości. To ich niedługo będą zwalniać z pracy 

Wymieszane geny, rybki i akwarium

Drugą część genów, jakie miały niebagatelny wpływ na jego późniejsze, życiowe wybory,  Hrabczak dostał  po swoim ojcu, Zbigniewie, typowo artystycznej duszy. 

- Mój tato jest z wykształcenia muzykiem. Śpiewał jako tenor w  krakowskiej operze, która mieściła się wtedy w obecnym teatrze  Juliusza Słowackiego. Cały tydzień spędzał w Krakowie, a do domu przyjeżdżał tylko na sobotę i niedzielę.  Był weekendowym mężem. Po jakimś czasie  moja mama się zbuntowała. Miała na  głowie mnie i mojego brata, cały  dom i  jeszcze pracowała. Postawiła ultimatum: albo rybki albo akwarium.

- Co zrobił tato? Wybrał akwarium i wrócił do Nowego Sącza. Pracę znalazł bez trudu, bo poza tym, że był śpiewakiem,  skończył też szkołę muzyczną, w której uczył się grać na prawdziwych piszczałkowych organach. Ostatecznie został organistą w kościele parafialnym w Starym Sączu, gdzie pracuje do dziś.  Artystyczną duszę ma też brat taty, Józef, który  za czasów PRL-u był kabareciarzem. Jak mówiło się za komuny „wybrał wolność” . Wyjechał do Stanów i nie wrócił.  Stryj potrafił też malować obrazy. Robi to zresztą do dziś. Mieszka w Nowym Jorku i prowadzi życie wolnego ducha.

czytaj też Zapytaliśmy premiera czy znajdzie się prawny bat na przeciwników budowy „sądeczanki”? Co odpowiedział? [WIDEO]

Niezwyczajny ogólniak „u Kołcza”

Może to właśnie ten wolny duch zdecydował o wyborze dalszej życiowej drogi Łukasza Hrabczaka. Po skończeniu podstawówki nie poszedł – tak jak wtedy prawie wszyscy w Nowym Sączu - do pierwszego  liceum Długosza albo drugiego,  Konopnickiej. Wybrał innowacyjne, jak na owe czasy, nowo powstałe „czwarte liceum”, któremu dyrektorował  Bogusław Kołcz. Było niewielkie i mieściło się w sądeckiej „Ciuciubabce”  przy ulicy Jagiellońskiej.  Nazwa budynku wywodzi się od płaskorzeźby przedstawiającej twarz, która ma zakryte oczy.

Jedno z pięter budynku, gdzie mieściła się Państwowa Wyższa Szkoła  Zawodowa zajmowało czwarte liceum. Było  prawie tak jak w słynnym przeboju grupy T. Love Muńka Staszczyka. To była szkoła inna niż wszystkie i tam „wszystko się mogło zdarzyć”.

- Byłem drugim rocznikiem tego niezwyczajnego ogólniaka, który zaszczepił we mnie takie życiowe wartości jak uczciwość  i pracowitość, poszerzył też moje horyzonty myślowe. Nie miałem wtedy jeszcze sprecyzowanych zainteresowań, bo moja fascynacja dziadkową motoryzacją ostatecznie nie wytrzymała próby czasu. Bardzo polubiłem wtedy historię. Zapewne była to zasługa Krzysztofa Głuca, który wtedy był nauczycielem tego przedmiotu i dyrektora Kołcza, który organizował wyjazdy na Kresy, do Lwowa i Wilna. 

-  Stanowiło to dla mnie szczególne przeżycie, bo  stamtąd pochodzą Hrabczakowie. Ojciec mojego taty, Julian Hrabczak, przed wojną miał majątek w Kopyczyńcach. Był listonoszem. Wtedy ten zawód miał zupełnie inny status społeczny niż obecnie. Po wojnie, kiedy te tereny zostały zagarnięte  przez Związek Sowiecki, cała jego rodzina została stamtąd deportowana p opowiada Łukasz Hranczak. - Trafili wtedy do Tarnowa, gdzie dziadek pracował jako robotnik na kolei.  Te nasze szkolne wyjazdy na Kresy to było zupełnie inne poznawanie historii Polski,  a ja byłem w stanie zrozumieć pielęgnowanie  wspomnień rodziny mojego ojca. Żałuję tylko, że  nie mogłem usłyszeć wspomnień dziadka Juliana, bo zmarł, kiedy miałem dwa lata.

czytaj też Wszyscy na to czekają. Finiszuje wielka sądecka inwestycja za 50 mln złotych [ZDJĘCIA] [WIDEO]

Odjechane lekcje plastyki

W ogólniaku „u Kołcza” Łukasz Hrabczak nie tylko nauczył się patrzenia na historię z zupełnie innej perspektywy.  Nauczył się też samodzielnego myślenia i rozwinął artystyczną wyobraźnię, co po latach okazało się  tak bardzo cenną umiejętnością.

- Zajęcia plastyki  prowadził w naszej szkole Andrzej Szarek, znany sądecki rzeźbiarz po Akademii Sztuk  Pięknych. Był nauczycielem absolutnie nietuzinkowym. Pamiętam te niesamowite instalacje artystyczne, które ze złomu razem z Szarkiem robiliśmy na zajęciach. Jego znakiem rozpoznawczym  były też happeningi. W Nowym Sączu czegoś takiego nikt wcześniej nie robił. Pamiętam jak wzbudzaliśmy sensację, kiedy w liczącej sześćdziesiąt osób grupie poszliśmy na rynek przyobleczeni w prześcieradła. Już nie pamiętam o co wtedy chodziło panu Andrzejowi, ale na pewno to nas  uczyło cywilnej odwagi. Nie każdy w dziwnym przebraniu jest skłonny pokazać się w publicznym miejscu.

Nigdy się na plastyce nie nudziliśmy. No i mieliśmy lekcje w przeróżnej scenerii, na przykład na  znajdującym się nieopodal naszej szkoły starym cmentarzu czy Małej Galerii, która mieściła się wtedy przy ulicy Jagiellońskiej.

Los chciał inaczej, niż  to sobie wymarzył

Łukasz Hrabczak nie tylko lubił zajęcia z plastyki w czwartym ogólniaku. Lubił też zaglądać  do sądeckiej architektonicznej Agencji A4, gdzie pracowała jego mama. Była prawą ręką właściciela. Marka  Smagi i odpowiadała za wszystkie kwestie organizacyjne w firmie.Agencja robiła wtedy masę fajnych rzeczy i  znakomite projekty. Ich dziełem były między innymi kolorowe kamienice w rynku i na Jagiellońskiej. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z projektowaniem. To były czasy kreślarskich desek. Kiedy przychodziłem do mamy lubiłem przyglądać się pracy architektów.  To właśnie wtedy zamarzył mi się ten zawód. Przez kilka lat chodziłem na lekcję rysunku do Pawła Kurzei, współwłaściciela firmy.

Po maturze, to było w 1996 roku,  Hrabczak zdawał na architekturę, na Politechnikę Krakowską. Ale widać los chciał inaczej, niż  to sobie wymarzył. Na studia się nie dostał i zdecydował, że więcej próbować już nie będzie.

To były czasy obowiązkowego poboru do wojska. Nie brali tylko tych, którzy jeszcze się uczyli. Postanowił zaczepić się w pomaturalnym, dwuletnim studium rachunkowości. Zdecydował się na zaoczne zajęcia i zaczął szukać pracy. Tak trafił do  produkującej meble, sądeckiej firmy Iker jagienka.michalik @sadeczanin.info fot. HM Manufaktura Mebli

Jaka była droga Łukasza Hrabczaka do założenia własnej firmy HM Manufaktura Mebli w Nawojowej? Można o tym  przeczytać w majowym wydaniu miesięcznika”Sądeczanin”






Dziękujemy za przesłanie błędu