Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 19 kwietnia. Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa
26/05/2021 - 08:35

Prof. Bolesław Faron - fragmenty opowiadania "Śmierć matki"

"Miała swoje marzenia – kim powinienem zostać w dorosłym życiu. Może księdzem? – stąd klasa z językiem łacińskim w gimnazjum. Może inżynierem? – modny wówczas zawód. Nie narzucała jednak swojej woli. Miała do nas, do naszych życiowych wyborów zaufanie. Cieszył ją każdy sukces, martwiła każda porażka. Nie okazywała tego jednak spontanicznie. Była zamknięta w sobie. Czasem tylko skrzętnie ukrywana po powieką łza zwiastowała jej wzruszenie."

1.
(……) 9 sierpnia zostawiłem rodzinę w kurorcie nad Adriatykiem i przyjechałem na kurs języka na przedmieścia Budvy. (……)
Nad ranem nawiedza mnie makabryczny sen. Przed moimi oczyma zjawia się rodzinny Czarny Potok. Drewniany kościół w centrum wsi. Obok, najstarsza w Polsce, lipa szerokolistna, licząca kilka wieków, tuż za potokiem stara szkoła (dzisiaj państwowe przedszkole), nieco dalej cmentarz. Przed świątynią moi koledzy z uczelni, znajomi, sąsiedzi. Za chwilę ma się odbyć pogrzeb mojej matki. Zmory senne przerywa ostre pukanie do drzwi pokoju. To chłopiec z recepcji hotelu. – Telefon za vas – powiada. Zwracam się do mojego kolegi. – Na pewno do ciebie. Ty masz tutaj wielu przyjaciół i znajomych. On szybko narzuca na siebie szlafrok, schodzi na dół. Niebawem wraca. – Jednak do ciebie – mówi z niewyraźną miną. Twarz ma kamienną. Zejdź szybko do recepcji. Schodzę. W słuchawce telefonicznej słyszę głos mojej żony, która – jak się rzekło – została w Herceg Novi. – Otrzymałam telegram od twojego brata Staszka następującej treści: „stan matki jest bardzo, bardzo ciężki”. Nie umiem zareagować na te słowa. – Może zatelefonuję do Polski? Na to Barbara. – Czy ty nic nie rozumiesz? Przecież brat nie przez pomyłkę użył dwukrotnie słowa „bardzo”, określając ciężki stan matki. Wnioski wywiedź sobie sam. Zrozumiałem. Podjąłem natychmiastową decyzję. – Przyjeżdżam do Herceg Novi i jeszcze dzisiaj, koło południa, wracamy do kraju. Spakuj rzeczy, bądź gotowa. Formalności związane z natychmiastowym wyjazdem z Becici załatwił mój kolega.

2.
Rozpoczęła się najdramatyczniejsza podróż w moim życiu, podczas której towarzyszyła mi nadzieja, że sygnalizowana w telegramie sytuacja się nie spełni, że stanie się cud, że to nie jest prawda, lecz omyłka. (……) Dookoła wspaniałe krajobrazy, droga trudna. A w mojej głowie kłębią się myśli, wspomnienia. 26 lipca byłem w rodzinnym domu w dzień imienin mojej matki, Anny. Siedzieliśmy w ogrodzie, rozmawialiśmy o życiu, sprawach rodzinnych, planowanym wyjeździe na wakacje do Czarnogóry. – Musisz się tam wybierać? – zapytała w pewnym momencie matka. Przecież u nas możecie wypocząć. Spokój, świeże powietrze, czysta woda, piękna okolica dla wycieczek. Czego jeszcze trzeba więcej? Czy wam tutaj u nas na wsi źle? Była zdrowa, wesoła.
W spotkaniu uczestniczył mój gimnazjalny kolega z Nowego Sącza, Zbigniew Kutyba, dyrektor tamtejszego szpitala. Toteż, przed rozstaniem zwróciłem się do niego z prośbą: zaopiekuj się rodzicami, gdyby się coś zdarzyło podczas naszej nieobecności. Nie sądziłem wówczas, ani przez moment, że mogłoby się stać coś dramatycznego. Wiedziony wszakże jakimś przeczuciem, po raz pierwszy w życiu zostawiłem w domu adres, pod jakim mieliśmy przebywać w Czarnogórze.

3.
Matka była skromną kobietą wiejską. W swoim życiu zaznała jeno ciężkiej pracy na roli, przy budowie domu, wychowała troje dzieci. Nigdy nie miała chwili czasu na odpoczynek. Nie leczyła się w sanatorium, nie wypoczywała na wczasach. Jej ogromną ambicją było wykształcić dzieci. Młodsza siostra ukończyła zawodową szkołę krawiecką, brat Technikum Ogrodnicze w Gumniskach koło Tarnowa, ja krakowską Wyższą Szkołę Pedagogiczną. Realizowała przy tym testament babki, Marii Pulit, która zawsze powtarzała – kształć swoje dzieci, by nie pracowały tak ciężko jak my na roli. Nie wiedziała biedaczka, że praca inteligenta nie musi być wcale lżejsza od pracy rolnika.
W postawie naszej matki było coś z Katarzyny Smreczyńskiej, matki Władysława Orkana. Może nawet o niej wówczas nie słyszała, chociaż Poręba Wielka od Czarnego Potoka była oddalona tylko o kilkadziesiąt kilometrów, to przecież sąsiedni limanowski powiat. Upór, samozaparcie, swoista zaciętość w dążeniu do celu cechowały jej zachowanie. Kształcenie dzieci wiejskich, niezależnie od ówczesnych sloganów w latach pięćdziesiątych nie było łatwe. W domu się nie przelewało. Nieraz trzeba było sprzedać na „starzyźnie” w Nowym Sączy czy na Kleparzu w Krakowie odziedziczoną po babce chustę ze starej skrzyni, by zapłacić najpierw za pobyt w internacie, później w domu studenckim. Jako dzieci „średniaka” (około 5 ha gruntu) nie otrzymywaliśmy stypendiów.

Miała swoje marzenia – kim powinienem zostać w dorosłym życiu. Może księdzem? – stąd klasa z językiem łacińskim w gimnazjum. Może inżynierem? – modny wówczas zawód. Nie narzucała jednak swojej woli. Miała do nas, do naszych życiowych wyborów zaufanie. Cieszył ją każdy sukces, martwiła każda porażka. Nie okazywała tego jednak spontanicznie. Była zamknięta w sobie. Czasem tylko skrzętnie ukrywana po powieką łza zwiastowała jej wzruszenie.
Wojnę i okupację przeżyła stosunkowo spokojnie. Po dwutygodniowej „ucieczce” na wschód przed Niemcami, ojciec w 1939 roku wrócił do domu. Zajmowała się naszym wychowaniem. Dwukrotnie przeżyła jednak dramatyczne chwile.
(…….) Po wojnie przez parę lat żyliśmy budową nowego domu. Był to dla niej okres niezwykle ciężki. Trzeba było gotować jedzenie dla kilku czy nawet kilkunastu robotników i nosić najpierw w siarczyste zimy do Czarnego Lasu, gdzie odbywała się ścinka drzewa, potem na oddalone od starej chałupy Moczarki, gdzie powstawało nowe obejście. Nie skarżyła się. Wykonywała tę pracę w spokoju, wykonywała ją z nadzieją, że niebawem poprawią się warunki egzystencji. Pod koniec życia mieszkała z ojcem, z bratem i jego żoną. Z synową znalazła wspólny język. Doczekała się czterech wnuczek i trzech wnuków. Była na swój sposób szczęśliwa. Dziwnie jednak w ostatnim roku mówiła do nas. – Wiecie, ten Zbyszek Błaszczyk, mimo, że mieszka w Krakowie, często zagląda na grób rodzinny. Zawsze wiedzę, jak po mszy świętej idzie na cmentarz…

4.
Następnej nocy znaleźliśmy się koło Budapesztu. Deszcz, mgła. Podróż prawie nie jest możliwa. Chwilę odpoczywamy w jakimś kartoflisku czy w polu kukurydzy przydrożnego gospodarstwa. Do Krakowa docieramy około godziny drugiej po południu. W drzwiach mieszkania karteczka od przyjaciół, Jadwigi i Mariana Różyckich – pojechaliśmy na pogrzeb matki. Jeszcze sto pięć kilometrów pokonanych w trudnych górskich warunkach w ciągu sześćdziesięciu minut. Dom pełen ludzi. Wiejskim zwyczajem otwarte wieko trumny. Zdołałem włożyć do niej zerwaną z rabaty przed domem w Krakowie różę.
Kiedy po paru dniach spotkałem doktora Kutybę, powiedział zażenowany. – Ale zaopiekowaliśmy się twoją matką. Niestety, brak sztucznej nerki, niemożność dokonania w Nowym Sączu dializy uczyniła nas, lekarzy, bezradnymi wobec majestatu śmierci. Muszę ci jeszcze coś wyznać. Kiedy żegnałem się z twoją matką 26 lipca, wyszeptała do mnie takie słowa:- Panie doktorze, mam przeczucie, że Bolka już nigdy nie zobaczę. Wyjeżdżając na wakacje zabrałem ze sobą jej zdjęcie. W chustce na głowie, w nieodłącznej zapasce, boso schodzi po schodach z dwoma bochnami wypieczonego przez siebie chleba. Tak ją zapamiętałem do dziś…

Bolesław Faron

Fragment opowiadania z tomu: Powrót do korzeni Nowy, Wydawnictwo Edukacyjne, Kraków 2010.

**
Autor jest profesorem literatury, rodem z Czarnego Potoku, członek redakcji Rocznika Sądeckiego.







Dziękujemy za przesłanie błędu