Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 25 kwietnia. Imieniny: Jarosława, Marka, Wiki
11/12/2013 - 08:38

Afryka moja miłość. Jadwiga Jelińska o wolontariacie w Ugandzie

It is mornig, good morning, how are you today? – śpiewane w deszczu razem z ugandyjskimi dzieciakami, wspólne msze i nabożeństwa, wizyta w afrykańskim radiu. Miesiąc spędzony na Czarnym Lądzie: Gulu w Ugandzie. Nowa okolica, nowi ludzie, nowe miejsca… Odważna grupa młodych osób zaangażowanych w ruch Świeckich Misjonarzy Kombonianów wyjechała do Afryki, aby podczas doświadczenia misyjnego nieść serce, radość i nadzieję naszym braciom. Jedna z wolontariuszek, Jadwiga Jelińska z Koniuszowej, dziennikarka i studentka politologii z WSB-NLU, opowiada dlaczego zdecydowała się wyjechać do Ugandy, do tak dalekiego kraju.
Jak narodziła się idea wyjazdów misyjnych z Krakowa? Za pierwszym razem uczestnicy wyjechali w 2011 roku do Kenii, a rok później do Ghany. Teraz przyszedł czas na Ugandę.
Wyjazdy na miesięczne doświadczenia misyjne organizuje Wspólnota Misjonarzy Kombonianów z Krakowa. Inicjatorem jest o. Maciek Zieliński, który wcześniej przebywał na misjach w Kenii, a do niedawna był odpowiedzialnym za Ruch Świeckich Misjonarzy Kombonianów. Tak w dużym uproszczeniu – ruch ŚMK tworzą młodzi ludzie, którzy są zainteresowani tematyką misji i poprzez udział w formacji chcą rozeznać swoje powołanie misyjne. Wyprawy do Kenii, Ghany i Ugandy miały w tym pomóc. Jest to czas wolontariatu, spędzania czasu z drugim człowiekiem, poznania afrykańskich realiów życia i podjęcia decyzji o ewentualnym wyjeździe długoterminowym. Jedna z uczestniczek wyprawy do Kenii – Danusia Król, już od ponad roku przebywa na misjach w Matany. Odwiedziliśmy ją będąc w Ugandzie.

Kiedy dojrzałaś do decyzji, że chcesz wyjechać do Afryki? Kto miał wpływ na podjęcie się takiego posłannictwa, bo takim jest niewątpliwie udział w doświadczeniu misyjnym?
Afryka jest moją pierwszą miłością. Pamiętam jak moja mama opowiadała mi o wydętych z głodu brzuszkach afrykańskich dzieci. Chyba tutaj sięgają początki mojej fascynacji Czarnym Lądem. Potem były grający na bębnie Afrykańczyk i palma namalowane przez rodzeństwo na ścianie mojego pokoju, sterty czasopism o Afryce, spotkania z misjonarzami, aż w końcu bilet do Ugandy. Marzenie o Afryce nie było chęcią wyjazdu na wycieczkę turystyczną. Chciałam doświadczyć tego drugiego oblicza Afryki, poprzez przebywanie wśród tych, którym jest bardzo ciężko. Ale nie myślałam o wyjeździe na misje. Opcji wyjazdu zaczęłam szukać chyba na początku gimnazjum. Ale kilka lat temu nie było tyle możliwości i ofert wolontariatu zagranicznego, co teraz. Po za tym najważniejsze – nie byłam pełnoletnia. Jedyne co mogłam zrobić w tamtym czasie, to znaleźć kogoś, kto opowie mi o tym, jak to życie w Afryce wygląda i na co trzeba się przygotować. Zaczęłam więc od kontaktów z misjonarzami, bo sporo ich odwiedzało Koniuszową, Mogilno… Znajomości stawały się coraz liczniejsze. W międzyczasie, dalej szukałam możliwości wyjazdu. Zaczęłam studia, poznałam studencką organizację AIESEC, z ramienia której można wyjechać na praktykę zagraniczną. Ale nie znalazłam interesującego mnie projektu w Afryce. W końcu przy okazji ubiegłorocznych prymicji o. Andrzeja Filipa, Kombonianina pochodzącego z Koniuszowej (obecnie jest na misjach w Mozambiku), poznałam o. Macieja Zielińskiego ze wspólnoty krakowskiej. Okazało się, że organizuje wyjazdy na miesięczne doświadczenia misyjne w Afryce. Był maj, a we wrześniu miał jechać z grupą do Ghany. Nie zapomnę, jak widząc moją reakcję, pół żartem, pół serio powiedział: „Będziesz pierwsza na liście w przyszłym roku!”. Zaprosił mnie do Krakowa na spotkanie dla osób zaangażowanych w ruch Świeckich Misjonarzy Kombonianów. Pojechałam.

I to był pierwszy obiecujący krok na drodze do Afryki…
Tak, bo w tym momencie wyjazd do Afryki przestał być abstrakcją, a stał się czymś realnie możliwym. Po rozmowie z o. Maćkiem w maju, wzięłam już udział w czerwcowym spotkaniu ŚMK. Poznałam mnóstwo ciekawych osób, z całej Polski, którzy podobnie jak ja, byli zainteresowani Afryką, albo Ameryką Łacińską, i wyrażali chęć wyjazdu. Propozycja pojawiła się na początku marca tego roku. Ojciec Maciej planował na wrzesień kolejny, trzeci wyjazd.

Tym razem do Ugandy…
To jest właśnie najzabawniejsze – bo początkowo wyjazd planowany był do Ghany – mieliśmy pojechać do ośrodka dla dzieci „In my Father’s house” w Abor, czyli tam gdzie byli nasi poprzednicy w ubiegłym roku. Nie mogliśmy skontaktować się z bratem Elio, który sprawuje pieczę nad domem dziecka Sant Jude Childre’s Home w Gulu, gdzie mieliśmy się zatrzymać, dlatego szansa na Ugandę wynosiła zaledwie 5 %. Dokładnie 8 kwietnia dostaliśmy od o. Maćka wiadomość – „Dobre wieści – dziś napisał do mnie br. Elio. Czeka na nas i zaprasza. To co – jedziemy do Ugandy!”. I tak z 5% zrobiło się 95%. Zaczęliśmy przyzwyczajać się do myśli, że jedziemy jednak do Gulu!

Na pewno wcześniej Ty i pozostali uczestnicy musieliście się specjalnie do takiego wyjazdu przygotować – szczepionki, badania, ekwipunek to oczywista konieczność, ale potrzebna była także na pewno duchowa refleksja…
Rzeczywiście, przygotowania do wyjazdu trwały dość długo… Zaczęłam od zbierania pieniędzy na bilet (śmiech). Oszczędzałam i odkładałam na Afrykę przez ostatnie dwa lata, chociaż nie wiedziałam przecież, kiedy i jak miałabym pojechać. Ale ponieważ nigdy nie wiesz co cię spotka, wolałam być przygotowana. Kiedy już pewne było, że jedziemy do Ugandy, zaczęłam zbierać informacje o tym państwie. Trzeba wiedzieć jak najwięcej o miejscu, do którego planujemy się udać. Potem należało zrobić badania, skonsultować się z lekarzem, aby dowiedzieć się czy stan zdrowia pozwala na pobyt w kraju, gdzie można zarazić się mnóstwem paskudnych chorób. Szczepienia to oczywiście podstawa. Na żółtą febrę, żółtaczkę typu A i B, dur brzuszny, polio…. Na malarię nie ma szczepionki, dlatego jedyne co można zrobić, to zaopatrzyć się w środki odstraszające komary i brać leki profilaktyczne. Ale nie ma gwarancji, że łykając antybiotyk, nie zachorujesz. Na kilka tygodni przed wyjazdem zaczęłam kompletować bagaż. Czytałam blogi wielu osób, które były w Afryce i dzieliły się dobrymi radami co należy zabrać w taką podróż. Przygotowanie refleksyjno - duchowe trwało rok. Od czerwca 2012 roku brałam udział w spotkaniach ŚMK, gdzie dużo rozmawialiśmy o misjach oraz trudnościach i wyzwaniach jakie czekają na misji. Uczyliśmy się także życia razem, we wspólnocie.

Uczestnicy wyprawy misyjnej to ludzie z całej Polski…
Zgadza się. Rozpiętość – od Morza do Tatr! Dosłownie, bo jedna z uczestniczek mieszka obecnie w Gdańsku. Jeszcze bliżej gór niż ja, jest Ania pochodząca z Orawki w gminie Jabłonka. Misjonarz o. Maciek urodził się w Tarnowie, obecnie przygotowuje się do dwuletniego wyjazdu na misje do Kenii. Była osoba z Woli Rzędzińskiej, Pszczyny, Jaworzna i Lublińca. Dwoje uczestników z Katowic. Zabawne, bo Marta i Łukasz mieszkali na tej samej ulicy, dosłownie 5 minut drogi od siebie, a wcześniej się nie znali. Wszyscy spotkaliśmy się na ulicy Skośnej w Krakowie u Kombonianów. W pełnym składzie zobaczyliśmy się na pierwszym zjeździe przygotowawczym, dokładnie 5 kwietnia tego roku.
A już pół roku później wyruszyliśmy razem do Ugandy.

Jaka była Wasza największa przygoda w czasie tej wyprawy?
Każdy dzień był niezapomnianą przygodą! Każde spotkanie z drugim człowiekiem dostarczało nowych przeżyć. Na pewno wiele zabawnych wspomnień wiąże się z kurami dla Paski. Aby odwdzięczyć się za gościnność z jaką przyjęła nas w swoim domu ta kobieta, postanowiliśmy dać jej kury. Łukasz i Michał pojechali więc na pobliski targ. Udali się tam oczywiście na boda–boda – motocyklach, które są najpopularniejszym środkiem transportu w Afryce. Wyobraź sobie kierowcę oraz dwóch chłopaków siedzących na motocyklu i trzymających w ręce ogromną walizkę podróżną ze zwierzętami w środku! Wyglądało to bardzo zabawnie! A to dopiero początek przygód z kurami… Po powrocie chłopaków do „Sant Jude”, okazało się, że zamiast trzech kur, kupili dwie i koguta! Nie zauważyli różnicy i dopiero my uświadomiliśmy im pomyłkę (śmiech). Potem należało zanieść prezent do domu Paski. Ja i Łukasz zgłosiliśmy się na ochotników. Było przed południem, słonko zaczynało już coraz mocniej grzać, a my nieśliśmy w ręce (już nie w walizce) te kury i koguta ulicami Gulu. Przygoda niezapomniana! Równie fascynującą był taniec z dzieciakami w deszczu – podczas burzy, dziewczynki na bosaka, a my w japonkach, skakałyśmy po kałużach i błocie, śpiewając piosenkę „It is mornig, good morning how are you today?”.
Dla mnie jedną z piękniejszych przygód była także wizyta w Radio Wa („Nasze Radio”) w Lirze. Spotkanie z redakcją, pobyt w jej siedzibie, przyjrzenie się od wewnątrz funkcjonowaniu afrykańskich lokalnych mediów, dla mnie dziennikarki było bardzo cenne.
Na pewno ciekawym doświadczeniem było podróżowanie na wspomnianych motocyklach boda – boda - duża prędkość, a drogi z mnóstwem dziur… Nigdy nie zapomnę też, jak raz wracaliśmy nocą na pace terenowego samochodu – ciemno, ja i Marta stoimy na tej pace (pozostali woleli siedzieć), mijamy jeszcze spacerujących Ugandyjczyków, machamy im, oni radośnie krzyczą słowa powitania, widać palące się ogniska, z oddali słychać afrykańską muzykę, wiatr rozwiewa włosy, piasek z drogi wpada do oczu, komary tną jak szalone… Był to jeden z wielu momentów, w których tak prawdziwie czuło się Afrykę.
Mało też brakowało, a spóźnilibyśmy się na samolot powrotny do Polski! W dzień wyjazdu zepsuł się samochód, w drodze na lotnisko zaczęło padać na nasze niezabezpieczone na dachu samochodu bagaże, utknęliśmy w korku, a tuż przed lotniskiem, musieliśmy poddać się kontroli osobistej… Zaczęliśmy się pocieszać, że w zasadzie gdybyśmy spóźnili się na samolot do Polski, moglibyśmy dłużej zostać w Ugandzie !

Spędziliście miesiąc w Domu Dziecka w Gulu. Jako wolontariusze pracowaliście w tym ośrodku, ale pomagaliście również w przedszkolu i szkole.
Mieszkaliśmy w Domu Dziecka św. Judy w Gulu – ośrodku dla dzieci zdrowych i niepełnosprawnych. Spędzaliśmy z nimi czas, organizowaliśmy dla nich zajęcia. Każdy dzień upływał na wspólnych grach zespołowych, przeróżnych zabawach, malowaniu, mini projektach (np. ręcznym robieniu bransoletek). Pomagaliśmy pracownikom administracji i nauczycielom. Prowadziliśmy zajęcia w szkole, ale tylko sporadycznie, bo nowy semestr zaczął się dopiero pod koniec naszego pobytu, wcześniej dzieciaki miały wakacje. Pomagaliśmy także w codziennych czynnościach – sprzątaniu, praniu (oczywiście ręcznym), gotowaniu itp. Jak widać nie była to jakaś nadzwyczajna pomoc. Najważniejsza była nasza obecność – staraliśmy się dać ciepło, dobro i miłość dzieciakom, które na co dzień tego nie miały. Wystarczyło złapać za dłoń, wziąć na ręce, uściskać, by sprawić radość. Najmniejsze gesty są zawsze najważniejsze.

Jak Ci się zatem pracowało z afrykańskimi dziećmi?
Na początku wcale nie łatwo. Pamiętam jak pierwszego dnia naszego pobytu w „Sant Jude”, wyszliśmy wczesnym rankiem na podwórko. Liczna gromadka dzieciaków już biegała
i głośno krzyczała coś w niezrozumiałym dla nas języku aczoli. Najtrudniej było zrobić pierwszy krok – otworzyć się, podejść do dziecka, zacząć z nim rozmawiać po angielsku.
Z każdym dniem było jednak coraz łatwiej. Dzieciaki nam zaufały, polubiły, czekały aż do nich przyjdziemy. Nie zawsze mieliśmy do dyspozycji zabawki, więc musieliśmy wykazać się kreatywnością. Spontanicznie wymyślaliśmy zajęcia, np. zabawy w pokazywanie, zgadywanki, nauka języka polskiego, śpiewanie piosenek w aczoli… Często też rozmawialiśmy ze starszakami o ich codzienności, planach na przyszłość, wspomnieniach wojny domowej, która zakończyła się 7 lat temu… Niesamowite, że dzieciaki na kilka dni przed naszym wyjazdem, czuły, że niebawem ich opuścimy. Już nie były takie wesołe, pytały czy zabierzemy ich ze sobą do Polski…

Razem z biskupem Giuseppe Franzelli – ordynariuszem diecezji Lira w Ugandzie - wzięliście udział we Mszy Świętej, podczas której sakrament bierzmowania przyjęło 450 osób. Jak wyglądała cała ceremonia? Na pewno było bardzo głośno i radośnie, jak to w Afryce.
Bardzo głośno i bardzo radośnie ! Podczas Mszy Świętej ludzie nie tylko śpiewają i grają na instrumentach, ale także tańczą i skaczą! Widać ich kreatywność – np. podczas innej uroczystości (święceń kapłańskich), tłum niósł łódkę, w której siedziało dwóch chłopców – jeden trzymał Ewangeliarz, a drugi wiosłował. Wszyscy wiwatowali, jak by przyszedł do nich sam Bóg. Kogoś może zdziwić dynamizm takiego nabożeństwa, głośne krzyki, śpiewy, liczne tańce, zwierzęta (np. kozy, kury) niesione w procesji z darami, ale to wszystko świadczy
o tym, jak żywa i prawdziwa jest wiara Afrykańczyków. Oni w ten sposób chwalą przecież Boga.

Już lata temu Kapuściński pisał o naszym, bardzo wyraźnym zresztą jego zdaniem, europocentryzmie. W swoich książkach, by wymienić chociażby „Gdyby cała Afryka”, „Heban” czy „Podróże z Herodotem”, pokazał Trzeci Świat z innej perspektywy. Podobno Afrykańczycy, mimo wielu niedogodności życia codziennego, to ludzie pełni optymizmu i radości, które potrafią czerpać z drobnostek. Jakie są Twoje odczucia?
Całkowicie zgadzam się z Ryszardem Kapuścińskim i uważam europocentryzm za zjawisko negatywne. W zderzeniu z nową, dotąd nie znaną przez nas kulturą, my Europejczycy zaczynamy porównywać ją do naszej i oceniać. Podam najprostsze przykłady: w Ugandzie miotły zrobione są z patyków, pierze się ręcznie używając mydła w kostce, a ubrania suszą się na trawie. Kiedy jednak nie będzie się myślało o tym, że w Polsce mamy odkurzacze, pralki i suszniki, praca w tamtejszych warunkach stanie się łatwiejsza. Jeżeli przestaniemy zwracać uwagę na powierzchowne rzeczy, poczujemy się zupełnie swobodnie i normalnie. Chociaż to trudne, nie warto porównywać życia europejskiego i afrykańskiego w kategorii lepsze - gorsze. Życie w każdym miejscu jest po prostu inne. Mówiła o tym Marta Rzeszut, absolwentka naszej uczelni, która także była w Ugandzie. Na własnej skórze przekonałam się, że miała rację. Afryka wcale nie jest dzika. Ludzie żyją na bardzo niskim poziomie, nie raz w skrajnych warunkach, ale potrafią się tym życiem cieszyć. Bo radość sprawiają im drobnostki. Dzieciakom wystarczała zwykła opona czy nawet kawałek znalezionego sznurka, by świetnie się bawić. Żyjąc pośród plemienia Aczoli zauważyłam, że chociaż sami mają niewiele, chętnie dzielą się z innymi. Nie biorą udziału w „wyścigu szczurów”, ale wspierają się nawzajem. Nigdy nie zapomnę jak jedna z kobiet, które odwiedziliśmy w slumsie powiedziała nam: „Nie przepraszajcie, że nie macie dla nas podarunku, nam wystarczy, że nas kochacie”. Myślę, że ta ich radość życia wynika z tego, że dla nich najważniejszy jest człowiek. Nic innego się nie liczy.

Doświadczyłaś zatem wielu wzruszeń. Czy chciałabyś jeszcze kiedyś pojechać na misje?
Ktoś powiedział bardzo mądre słowa – że po doświadczeniu Afryki można ją albo pokochać albo znienawidzić. Nie ma nic po środku. Albo będziesz chciał tam wrócić, albo zapomnieć. Zdecydowanie należę do osób wybierających pierwszą opcję! Jak już mówiłam, Afryka jest moją pierwszą miłością, a Ugandę lubię szczególnie, bo była celem mojej pierwszej podróży na Czarny Ląd. Jeszcze kilka miesięcy temu marzyłam, żeby chociaż raz w życiu pojechać do Afryki. Dziś marzę, żeby tam wrócić na dłużej. Chciałabym jeszcze raz znaleźć się w Sant Jude Children’s Home w Gulu – uściskać moich ulubieńców Fransisa, Gabriela i Kabilę, wszystkie dzieciaki i mamki. Fascynuje mnie również Rwanda – „kraj tysiąca wzgórz”, państwo podobnie jak Uganda, noszące piętno wojny domowej (pomiędzy plemionami Tutsi i Hutu), która zakończyła się w 1994 roku.
Pytanie brzmiało jednak czy chciałabym pojechać na misje. Raczej nie. Misjonarz jest świadkiem – jedzie na obcy kontynent, by przede wszystkim pokazywać jak żyć Ewangelią, być wzorem do naśladowania i przybliżać ludzi do Boga. W drugiej kolejności, by pracować. Misjonarz to niewątpliwie osoba o mocnej, niezachwianej wierze. Na miejscu musi być zdolna do tworzenia wspólnoty z innymi misjonarzami – świeckimi i duchownymi. To trudne zadanie. Poza tym, otrzymując krzyż misyjny, jesteś posyłany przez Wspólnotę Kościoła, spoczywa na tobie większa odpowiedzialność, bo nie jedziesz tylko we własnym imieniu.
Z tych właśnie powodów, ja wybrałabym wyjazd nie misyjny, ale stricte
o charakterze wolontariatu. Wyjeżdżam np. na rok, by wykonywać konkretną pracę, nie otrzymując za to wynagrodzenia. Jednak do kolejnego wyjazdu jeszcze daleka droga – muszę perfekcyjnie opanować język, skończyć studia, wyspecjalizować się w zawodzie, który będzie przydatny w Afryce. Chociaż jak byłam w Lirze, Alberto – dyrektor wspomnianego Radia Wa zapewniał mnie, że zawsze będzie tam dla mnie miejsce. Być dziennikarką w lokalnym ugandyjskim radio – coś pięknego! Może jestem niepoprawną optymistką, ale myślę, że wszystko jest możliwe. Więc może kiedyś…

Optymizm to piękna rzecz - nieważne co myślą ludzie. Powiedziałaś, że Afryka była spełnieniem największego marzenia. Z Koniuszowej – malutkiej podsądeckiej wsi, pojechałaś do dzieci czekających w Gulu – ugandyjskim mieście oddalonym o ponad 10 tys. kilometrów…
Nie chcę jakoś wyolbrzymiać, ale kiedy powtarzałam, czy to w dzieciństwie, czy już w życiu dorosłym, że pojadę do Afryki, na twarzach słuchających pojawiał się uśmiech i niedowierzanie. Bo z kim? Jak? Przecież inny kontynent, niebezpiecznie, malaria, obca kultura, wysokie koszty itp. … Mnóstwo argumentów na NIE. Ale jeśli się czegoś naprawdę bardzo pragnie, można to osiągnąć. Najważniejsze to być wytrwałym w swoim postanowieniu. Nie wolno zrezygnować, nawet jeśli pojawią się trudności. A możemy być pewni, że te pojawiają się zawsze! Podejmij decyzję i konsekwentnie stawiaj kolejne kroki na drodze do wyznaczonego celu. Jak w tej piosence - Warto mieć marzenia, doczekać ich spełnienia! Nie ważne jakie to marzenie – małe czy większe. Trzeba marzyć i marzenia spełniać. Nie bójcie się tego!

Życzmy tego wszystkim niedowiarkom, bo wspólnie możemy ulepszać świat i czynić życie piękniejszym, co pokazałaś na wyjeździe. Dziękuję za rozmowę!

Fot. Archiwum uczestników
Rozmawiała Agnieszka Małecka







Dziękujemy za przesłanie błędu