Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 25 kwietnia. Imieniny: Jarosława, Marka, Wiki
08/04/2014 - 10:43

Władysław Gurgacz. Jezuita wyklęty: List do Jana Matejaka

Na rynku wydawniczym pojawiła się książka Dawida Golika i Filipa Musiała „Władysław Gurgacz. Jezuita wyklęty”. Dziś (8 kwietnia) prezentujemy drugi fragment publikacji przygotowanej przez Wydawnictwo WAM.
O książce pisaliśmy: Władysław Gurgacz. Książka w stulecie urodzin jezuity
O promocji książki w Nowym Sączu czytaj: Promocja książki o ks. Gurgaczu. Wstyd dla „Ekonoma”
Pierwszy fragment książki można przeczytać TUTAJ
List do Jana Matejaka (fragmenty) Krynica, 29 XI 1947 r.
[...] Przed dwoma laty nie znałeś mnie wcale. Gdyby Ci wtedy mówił ktoś o pewnym księdzu, że modli się za Ciebie, że życie ofiarował Bogu w Twej intencji, i że bardzo cierpi, że w tej chwili czyha na niego morderca (jak to było niedawno), powiedziałbyś: co mnie to obchodzi, albo może: poczciwy jakiś księżyna, szkoda go... ale co robić! ...teraz mnie znasz i zdążyłeś się trochę do mnie przywiązać... Gdy grozi mi niebezpieczeństwo, niepokoisz się, płaczesz, gdy odjeżdżam w inne strony, a gdybym umarł, albo odjechał na kraniec świata, czułbyś ból, przynajmniej przez pewien czas. Wspominałbyś sobie szpital, tę opiekę, jaką Cię otaczałem, gdy byłeś przez wszystkich opuszczony. Wspominałbyś sobie te wieczory spędzone na rozmowie o Bogu, albo w szpitalu, albo w zimnej izdebce u Zytek, przy dymiącym żelaznym piecyku... Ile to już ogniw przybyło w tym łańcuchu, chyba nie srogim, nie kolczastym, a nawet nie ciężkim, naszej przyjaźni... Niektóre ogniwa lśnią niczym klejnoty. Czy pamiętasz te wieczory majowe, kiedy śpiewaliśmy pieśni ku czci Matki Najświętszej, mówili Różaniec na ukwieconych wzgórzach koło Gorlic, albo na tym cmentarzyku uwieszonym na skale. Myślę, że pozostanie Ci na zawsze w wyobraźni urocze jezioro, z panoramą gór, skał i lasów wokoło. Przyjechałeś wtedy mizerny, smutny, zniechęcony do życia, a gdy Cię pocieszyłem i dodałem otuchy, czułeś się spokojny jak dziecko, choć w oczach jeszcze błyszczały Ci łzy. Długo potem w noc błądziliśmy po jeziorze z poczciwym Ks. Proboszczem, śpiewałeś z nami pieśni i dzieliłeś ogólną radość. Potem wspólne rozmyślanie na temat słów jakiegoś psalmu i znów rozmowa... Już księżyc się chował na czarny grzebień hełmu, dawno ucichły ostatnie śpiewy przy harcerskich ogniskach, już północ się zbliżała, a nam trudno się było rozstać... Tam, nad brzegiem jeziora stanął jeden drogowskaz więcej na Twej drodze. Jest nim, znany Ci dobrze, wielki, czarny krzyż... w pobliżu „grobowca babci”...
Złotych ogniw było dużo. Nie mogę się otrząsnąć ze wspomnień. Wydobyłem jedno ogniwo, a wszystkie inne dźwięczą z oddali minionej przeszłości jak zatopione dzwony w głębinie.
[...] Jedno tylko mi ulgę sprawia: obcowanie sam na sam z przyrodą. Bez względu na pogodę idę w góry, byle z dala od ludzi – idę i patrzę...
Jeśli jest słota, las nabiera cudnej perspektywy we mgle. Wynurzają się powoli z oparów silne sylwety drzew, występują coraz wyraźniej szeregi świerków, aż wreszcie stają się tuż przede mną czarne, kontrastowo zarysowane...
Idę dalej, a dekoracja bez przerwy się zmienia. Tą ciągłą zmianą zdaje się mówić słodkie słowa pociechy, koi zranioną duszę... Mam wrażenie, iż czyjaś dłoń wylewa powoli oliwę na rozognioną ranę, usuwa nieznacznie ból lub przynajmniej zmniejsza jego napięcie.
Przyroda, niby czuła niańka, odwraca uwagę chorego człowieka od jego cierpień, roztaczając przed jego oczyma bogactwo owych form.
Wybieram szczyty, a uciekam z dolin i parowów górskich. Muszę mieć przed sobą jak największy zasięg dla oka – wielki obraz o mnóstwie szczegółów... i bliżej niebo. Następuje pewne odrętwienie i nieczułość na razy, które przedtem wywoływały okrzyki skargi. Idę, dopóki starczy sił... coraz wolniej... potem się już tylko wlekę, a gdy pot spływa z czoła strugami, siadam pod drzewem, w takim miejscu, ażebym mógł stale patrzeć na niebo i na daleką okolicę. Może wtedy padać deszcz, mogę być głodny, może lodowate zimno przejmować do szpiku kości, nie zwracam na nie uwagi, bo czytam z najpiękniejszej książki na ziemi rozdział o niebie.
Wśród czterech ścian czas – zdawało się – przestał płynąć i przekornie zamieniał minuty na godziny. Tu chwile płyną rwącym prądem niby potok górski. Już ciemno. Już trzeba wracać. Wracam pokrzepiony. Mam znów siłę do dźwigania swego krzyża.
[...] Najczęściej patrzę i słucham – rozmawiam z lasem. W górach rzadko kiedy jest zupełna cisza. Przeważnie hula wiatr swobodnie po dolinach, wąwozach i szczytach. Las jest dla niego harfą o niezliczonych strunach...
Czyś zauważył, jak ogromnie bogata jest melodia lasu treścią, barwą i nastrojem. Inaczej szumią młode zagajniki i stary bór. Inną melodię nucą świerki, sosny, dęby, brzozy... Inaczej śpiewają na wiosnę i w jesieni, gdy im liście opadną...
Niekiedy zamykam oczy i tylko słucham. Las wszystko powie – wystarczy słuchać i zrozumieć jego mowę. Pieśń zaczyna się gdzieś daleko, w dolinie lekkim szmerem, następnie nabiera siły, rośnie, zmienia treść. Słychać w niej jęki, skargi, biadania ciche i krzyki rozpaczy – albo na zmianę tętni tryumfem radosnym... A niekiedy kapryśne palce wichru mieszają tony – na przemian słychać śmiech, płacz, przekleństwo i modlitwę... Potem nagle stapiają się razem wszystkie tony w dziwny szmer jakby piasku zasypującego otwartą mogiłę... Jeszcze dźwięczy wieko trumny, płynie szept pacierzy, czyjś odrębny głos śpiewa Salve – i wreszcie ucho nic nie rozróżnia. Wiatr wyśpiewał pieśń życia i pomknął dalej. Nie za długo znowu wróci od dolin, albo na zmianę skądś od szczytów i znów las zacznie szumieć...
To była pierwsza pieśń, która mnie zachwyciła, jeszcze w dzieciństwie. Mogłem jej słuchać godzinami – i czy mi uwierzysz – słyszę w niej stale ten sam refren i dziś, i wtedy:
– Przeminie, przeminie... Wszystko przeminie – dzieciństwo beztroskie, radość i smutek, krzyk bólu i rozpaczy, przekleństwo i modlitwa... i życie przeminie... i jednostki i pokolenia przeminą... I choć ręka ludzka wytarga tysiące strun tej harfie, ona ciągle będzie grać. Las ciągle będzie śpiewał pieśń życia związaną z refrenem swoim z wiecznością... Przejdą lata i wieki przeminą – może nawet nie pozostaną ślady dawnych dni. Niebo będzie tylko błękitne jak dziś, mistrz pozostanie ten sam i harfa ta sama...
[...] Kiedyś we wrześniu było mi bardzo ciężko na duszy. Zaraz po Mszy św. poszedłem do lasu. Położyłem się na wznak pod dużym brodatym świerkiem i patrzałem w niebo. Nie mogę unieść krzyża – myślałem sobie – cierpię, doznaję samych zawodów, opuścili mnie wszyscy, wszystkie gatunki pokus i trudności zwaliły się na mnie – to prawda. Życie w podobnym stanie stokroć gorsze od śmierci – ale czy moje młodzieńcze marzenia o ratowaniu dusz, rozszerzeniu królestwa bożego nie spełniają się w doskonalszej formie od tej, którą obrałem?... Czy moje cierpienia i łzy nie uprawią roli wielu dusz pod zasiew łaski. Ktoś będzie zbierał plony, komu innemu dostaną się pochwały, ale czy to zmienia postać rzeczy. Jeśli mam czystą intencję pracy na chwałę bożą, powinienem koniecznie iść tą samą drogą.
[...] Życie czerpie swą wartość od wewnątrz. Nie hałas wielu świetnych czynów decyduje o naszej użyteczności, ale intencja i ofiara... To, co kryje się wewnątrz.
Może drogi nasze się rozminą w różnych kierunkach, może kiedyś, niedługo, pożegnam Cię na zawsze, nie usłyszysz moich nauk, nie wspomni Ci nikt o niebie... A Ty potrzebujesz ciągle zachęty... Tak łatwo ulegasz nastrojom – i to jest Twoja groźna choroba, tym groźniejsza, że działasz wtedy przeważnie w jednym kierunku – ucieczki od życia. Zapamiętaj sobie, Jasiu, na te chwile moją radę i szukaj tak samo jak ja pociechy na łonie przyrody. [...]

oprac. (KB)






Dziękujemy za przesłanie błędu