Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 28 marca. Imieniny: Anieli, Kasrota, Soni
04/12/2021 - 07:00

Szachy Putina – warcaby Łukaszenki, czyli o kryzysie na białoruskiej granicy

Car Aleksander III na jednej z depesz dyplomatycznych od kanclerza Niemiec, Bismarcka zanotował: Что то затевает этот обер-скот. Ну что – не известно. W wolnym tłumaczeniu na polski znaczy to: „coś kombinuje to ober-bydlę, ale co – nie wiadomo”. Bardzo podobne notatki mogliby poczynić teraz politycy w całej Europie, zarówno co do zamiarów Aleksandra Łukaszenki jak i władz na Kremlu.

Kryzys graniczny pomiędzy Białorusią a jej NATO-wskimi sąsiadami zdaje się wygasać. Część migrantów przywiezionych na Białoruś w ramach operacji „Śluza” jest transportowana z powrotem do krajów pochodzenia, aczkolwiek jak stwierdziła rzeczniczka Łukaszenki: - Obecnie na terytorium Białorusi przebywa około siedmiu tysięcy uchodźców, z czego około dwa tysiące na granicy, w tzw. obozie tymczasowym. A od 200 do 500 osób też jest na granicy, ale w innych punktach. Kilkuset zaledwie zgodziło się na powrót do swoich krajów (przede wszystkim do Iraku).

Duża grupa migrantów na różne sposoby, przez Litwę, Łotwę i Polskę przedostała się do Niemiec. W opinii Berlina jest to około 10 tys. osób. Ale napływ nowych kandydatów do przekraczania nielegalnego granicy zaczyna wygasać. Wypada więc zadać sobie pytanie po co był Łukaszence potrzebny ten kryzys i co ważniejsze – czy wywołał go samodzielnie, czy na zamówienie swojego „wielkiego brata” z Moskwy. Od odpowiedzi na to pytanie zależy w dużej mierze reakcja świata zachodniego.

Pierwsza hipoteza jest banalnie prosta. Łukaszenka doprowadził do kryzysu samodzielnie z trzech powodów. Po pierwsze, na transporcie i organizacji przyjazdów migrantów zarabiał on sam i jego otoczenie. Sprowadzeniem Irakijczyków na Białoruś zajmowała się  białoruska państwowa firma „Centrkurort” należąca na Zarządu Sprawami Prezydenta. „Centrkurort” współpracował z irackimi biurami podróży – ci sprzedają wycieczki i dostarczają Centrkurortowi listy Irakijczyków, którzy po wylądowaniu na mińskim lotnisku dostają od ręki białoruskie wizy turystyczne. Początkowo taka wycieczka do mińska kosztowała nieco ponad 1000 dolarów (plus 2 tys. za pomoc w przekroczeniu granicy). Potem cena urosła do blisko 10 tysięcy. Bo Białorusini rozpowszechniali informację, że wiza białoruska uprawnia do legalnego wjazdu do Niemiec.

Po drugie, Łukaszenka zabiega wszelkimi możliwymi sposobami o uznanie międzynarodowe. Państwa zachodnie nie uznają go za prezydenta, ambasadorowie nie składają mu listów uwierzytelniających, a on sam i kilkuset czołowych urzędników białoruskich mają zakaz wjazdu do większości państw zachodnich. Prowokując kryzys liczył zapewne, że partnerzy zagraniczni zwrócą się do niego o spacyfikowanie kryzysu uchodźczego. A może, podobnie jak prezydentowi Turcji, jeszcze za to sporo zapłacą.

Po trzecie, białoruski dyktator musi udowodnić Władimirowi Putinowi, że jest mu potrzebny a nawet niezbędny. Rosjanie przeprowadzają regularnie badania opinii publicznej na Białorusi i wiedzą, że wsparcie dla dyktatora jest politycznie kosztowne. Ponad 2/3 Białorusinów odpowiedziało w październiku, że nie chcą Łukaszenki. A Władimir Putin obawia się, aby nie powtórzył się scenariusz ukraiński, gdy po agresji na Krym i Donbas Rosjanie w opinii Ukraińców przesunęli się z kategorii „przyjaciel” do kategorii „wróg”. A nastawienie społeczne jest czynnikiem najtrudniejszym do zmiany, i w polityce bardzo istotnym. Więc Moskwa naciska na Aleksandra Łukaszenkę, by ten zgodził się na „wariant kazachstański” w którym rezygnuje z prezydentury (zapewne na rzecz byłego premiera Rumasa albo siedzącego w więzieniu Wiktara Babaryki) i zadowala się stanowiskiem przewodniczącego Białoruskiego Zgromadzenia Ludowego lub szafa Rady Bezpieczeństwa.

Łukaszenka nie jest jednak taki głupi, by nie dostrzegać, że nawet Nazarbajew po rezygnacji z formalnej władzy jest krok po kroku odsuwany na margines. A lidera Kazachstanu ogromna większość obywateli uważa rzeczywiście za Ojca Narodu. Zaś Białorusini, jak powiedzieliśmy Łukaszenki nie chcą. Gdyby na granicy – najlepiej polskiej – doszło do strzelaniny, zginęliby żołnierze. Wówczas, wobec napięcia i poważnego kryzysu międzynarodowego Łukaszenka zyskałby kolejny rok u władzy. Stąd prowokacyjne zachowania żołnierzy i strażników granicznych, stąd propaganda mówiąca o koncentracji wojsk polskich na granicy itd.

Uzupełnieniem tej hipotezy pozostaje uznanie, że Kreml, rzecz jasna, nie pozostaje obojętny na to co dzieje się na granicy głęboko od niego uzależnionej Białorusi. Skłonny jestem polemizować z ulubioną tezą naszych publicystów, iż Putin o niczym więcej nie marzy jak o przyłączeniu Białorusi. Oczywiście nikt w Rosji nie uważa Białorusinów za odrębny naród a Białorusi za pełnowartościowe państwo. Ale obecny status Mińska, po tym gdy opór Łukaszenki zmusił Putina do zmiany rosyjskiej konstytucji jest dla Moskwy wygodny.

Bliski Kremlowi dyrektor klubu Wałdajskiego, Timofiej Bardaczow napisał: - Obie prawdopodobne alternatywy – wzrost tam chaosu, czy powrót imperialnego ładu pod kontrolę Rosji – nie stanowią dla niej egzystencjalnego zagrożenia, ale są niepożądane z punktu widzenia priorytetów i kierunków własnego rozwoju w XXI w. stulecie. Dlatego teraz najważniejsze pytanie brzmi: na ile sąsiedzi Rosji poradzą sobie z postawionym przed nimi zadaniem, ocaleniem tego, co zbudowali, czy odzyskaniem  wsparcia obywateli w budowaniu własnej państwowości?

Ale oczywiście Rosja z przyjemnością wzmocniłaby swoją obecność wojskową u granic NATO. A rozlokowanie sił ofensywnych (bo Rosja ma dwie bazy radarowe w Hancewiczach i Wilejce oraz stworzone ostatnio tzw. centra szkoleniowe) na terenie Białorusi zostało przez USA określone jako przekroczenie „czerwonej linii” w relacjach Rosja – Zachód. No ale może, w razie zaostrzania się konfliktu, wojsko rosyjskie zostanie potraktowane jako czynnik stabilizujący. Warto o to zagrać. A tak czy inaczej Władimir Putin występuje od kilku tygodni  jako „broker” pokoju, do którego telefonują najważniejsi przywódcy Zachodu z prośbą o interwencję i pomoc w relacjach z dyktatorem z Mińska.

Niewątpliwym sukcesem Putina było skłonienie kanclerz Angeli Merkel do tego by odbyła rozmowę telefoniczną z Łukaszenką. Podobnie jak w wypadku poszukiwania intencji Białorusi w wywołaniu kryzysu granicznego wypada zadać pytanie – dlaczego?

Paweł Łatuszka, jeden z liderów sił demokratycznych na Białorusi, w wywiadzie dla „Deutsche Welle” powiadał: - Sądzę, że nie muszę być adwokatem Merkel. I nie zajmę tego stanowiska. Ale zgadzam się z Tobą, że komunikacja [pomiędzy panią Kanclerz a białoruskimi demokratami] była niewystarczająca, zabrakło wyjaśnienia, jak należy czytać tę rozmowę telefoniczną. Dla nas Białorusinów bardzo ważne jest przekonanie, że rząd (RFN) nie zmienia swojego stanowiska i będzie nadal dążył do uwolnienia wszystkich więźniów politycznych, zakończenia masowych represji i przeprowadzenia demokratycznych wyborów prezydenckich w Białoruś bez udziału Aleksandra Łukaszenki.

Z kolei polski analityk stwierdzał: - Reakcje niemieckich mediów były co najwyżej mieszane. Komentator Bilda napisał, że swą rozmową z Łukaszenką „Merkel obraziła Europę” i był to „dyplomatyczny skandal”, inni bardziej umiarkowani w swych ocenach komentatorzy twierdzili, że rozmowa z dyktatorem nie oznacza legitymowania jego władzy, podobnie jak dialog z Putinem nie jest równoznaczny z uznaniem aneksji Krymu, a w kwestiach pomocy humanitarnej trzeba dialogować „nawet z diabłem”.

Jak się wydaje Merkel postanowiła wykorzystać swój status „kulawej kaczki”, czyli polityka odchodzącego i nie aspirującego do władzy. Uznając, że tysiące migrantów są zagrożeniem, a destabilizacja granic Unii i NATO jeszcze większym postanowiła porozmawiać z „panem Łukaszenką” (bo nikt nie używa wobec niego tytułu prezydenta) i doprowadzić do deeskalacji konfliktu. Odium spadnie ewentualnie na nią jako osobę, a nowy rząd w Berlinie będzie miał czyste konto i rozwiązane ręce. Cytowana już rzeczniczka Łukaszenki, nosząca staropolskie nazwisko Eysymont, oznajmiła, że „Angela Merkel, zgodnie z umowami, będzie prowadzić negocjacje z UE, m.in. w sprawie organizacji korytarza humanitarnego do Niemiec”. Niemcy zaprzeczyli. Ale bez wątpienia – zawodząc tu białoruską opozycję – skłonili Komisję Europejską do wydzielenia sporych środków na pomoc humanitarna dla migrantów przebywających na Białorusi.

Uwaga otoczenia międzynarodowego przeniosła się jednak z okolic Suwałk, Druskiennik i Białegostoku znacznie bardziej na południe. Coraz częściej analitycy dochodzą do wniosku, że wydarzenia na Białorusi mogą być dla Moskwy wygodną zasłoną dymną wobec agresywnych zamiarów wobec Ukrainy. Alarmuje o tym zarówno wywiad amerykański jak liczni politycy, obserwując koncentrację wojsk rosyjskich nieopodal granicy ukraińskiej. Kijów z jednej strony odczuwa zagrożenie wynikające z możliwego przekierowania migrantów przebywających na Białorusi na terytorium ukraińskie jak i z rosnącym niepokojem przypatruje się rosyjskiej mobilizacji wojskowej, w opinii wielu największej od czasy napaści Związku Sowieckiego na Afganistan.

Trzecia hipoteza jest bowiem taka, że Rosja – bez względy na to czy kryzys sprowokowała czy tylko z niego korzysta, postanowiła ugrać przy tej okazji możliwie najwięcej na polu uważanym przez Kreml za kluczowe, czyli w obszarze bezpieczeństwa militarnego.

Czołowych ekspertów do spraw rosyjskich militariów, Gustaw Gressel napisał:  - Jedna z głównych kwestii dotyczy ruchów 41. Ogólnowojskowej (CAA). Siedziba 41. CAA znajduje się w Nowosybirsku na Syberii, a wcześniej znajdowała się w Centralnym Okręgu Wojskowym. W marcu tego roku przeniosła się do Zachodniego Okręgu Wojskowego Rosji, który rozciąga się od Finlandii do  granicy rosyjsko-ukraińskiej. Armia pozostała tam i wzięła udział w tegorocznych manewrach Zapad 21. Armia została najpierw rozmieszczona na poligonie Pogonowo w obwodzie Woroneskim, obok Ukrainy. Jednak do października większość jej aktywów znajdowała się w Jelni w obwodzie smoleńskim, niedaleko Białorusi. Obie z tych 41. lokalizacji CAA znajdują się około 250 km od granicy z Ukrainą, chociaż Jelnia jest znacznie dalej na zachód.

Według Gressela oznacza to tyle, że pododdziały 41 Armii mogą zostać użyte zarówno do tego by przenieść je na zachodnią granice Białorusi jak i do tego, by zaatakować Ukrainę.

Trudno nie zauważyć, że rozwijający się od czerwca kryzys polityczny doprowadził do głębokiej dezorientacji w elitach Zachodu. Nie wiemy co chce zrobić Putin i o co gra Łukaszenka. Wydaje się jednak, że obaj przeliczyli się o tyle, że ich działania zamiast rozbijać solidarność Zachodu wyraźnie ją cementują. Jednego można być wszakże pewnym, że Kreml gra z nami w szachy a Łukaszenka co najwyżej w warcaby. (Jerzy Marek Nowakowski, fot. Pixabay)







Dziękujemy za przesłanie błędu