Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 28 marca. Imieniny: Anieli, Kasrota, Soni
12/12/2020 - 23:15

Granie w szachy z bokserem, czyli Zygmunt Berdychowski o stanie wojennym

- Nie każdy może być bohaterem, nie każdy może podejmować decyzje nie zważając na to, co się wokół niego dzieje – mówi Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego, wspominając lata 80., czas walki o niepodległość, ale również czas, który spędził samotnie w celi. W wywiadzie dla miesięcznika „Sądeczanin” opowiedział o odwadze, która pozwala położyć całe życie na szali w walce przeciwko systemowi.

Fot. archiwum ilustracyjne Sądeczanina

Jakie jest pana jedno wspomnienie, które powraca, gdy zbliża się rocznica stanu wojennego?
- Nie tyle wspomnienie, co konstatacja, że dzięki Bogu dokonywałem wtedy dobrych wyborów. Każdy z nas w młodości podejmuje bowiem różne decyzje, które potem, z biegiem czasu, krytycznie ocenia. Przybywa nam lat, nabieramy dystansu, łatwiej wtedy wytłumaczyć sobie dlaczego się popełniało błędy, albo dokonywało takich wyborów, których nie musimy się wstydzić. Ja mogę być dumny ze swoich decyzji, ale też, aby nie popadać w pychę, powtarzam sobie za Zbigniewem Herbertem: „To wcale nie wymagało wielkiego charakteru nasza odmowa niezgoda i upór; mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi, lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku. Tak, smaku, w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia (…)”

Co zatem pchnęło 22-letniego studenta prawa do rozdawania ulotek, malowania haseł na murach, kolportowania bibuły, zakazanych wydawnictw, uczestnictwa w manifestacjach - jednym słowem igrania z własną przyszłością?
- Jeżeli powiedziałbym, że w każdym momencie własnego życia człowiek pozostaje od początku do końca panem swoich wyborów, że potrafi budować swoją życiową drogę w sposób autonomiczny, niezależny od innych, to po prostu bym skłamał. Natomiast trudne decyzje, które, jak w grudniu 1981 roku, czy styczniu 1982 roku przynoszą, zdawałoby się, dużo dylematów, wbrew pozorom nie są takie trudne, bo zawdzięczamy je emocjom.

Gdy patrzę na tamte decyzje z perspektywy kolejnych kilkudziesięciu lat życia, to trudno jest mi powiedzieć czy zadecydowało o tym wychowanie w takiej, a nie innej rodzinie, czy zadecydowała o tym siostra Bogumiła, która z Elżbietą Kulig, zaraz po powrocie z Lublina zaczęła malować hasła przeciwko stanowi wojennemu, czy wpłynął na to mój tato, wujek (znany historyk Kościoła, ks. profesor Bolesław Kumor, przyp. aut.) czy lektura, do której miałem dostęp, czy może zadecydowało jeszcze coś innego. Zatem na pytanie, co zadecydowało, nie potrafię krótko odpowiedzieć, bo po prostu takiej odpowiedzi nie ma.

Działalność konspiracyjna i aresztowanie - patrol zgarnia pana z ulicy i stawia przed sądem wojskowym - to musiało być mocne przeżycie.
- Raczej nie. Byłem młodym, zafascynowanym solidarnościową wolnością człowiekiem, dla którego nic innego wtedy nie było ważne. Może dlatego, zarówno za pierwszym jak i za drugim razem nie miałem też pretensji do tych ludzi, którzy mnie zgarniali. To chyba było wtedy jeszcze podświadome, ale akceptowałem sytuację, w której się znalazłem. Skoro decyduję się na taką a nie inną postawę, muszę się liczyć z tym, że będą konsekwencje. Za pierwszym razem ten wybór był bardziej intuicyjny, natomiast za drugim razem na pewno towarzyszyła temu w pełni dojrzała konstatacja - przecież nie mogę mieć pretensji do tych SB-ków że robili to, za co im płacono.

To bardzo chrześcijańskie podejście…
- Po prostu, kiedy działasz w takim systemie który jest opresywny, na wpół autorytarny czy na pół totalitarny, cóż da ci wzbudzanie w sobie nienawiści do ludzi, którzy cię zgarnęli z ulicy? Po prostu musisz robić swoje, musisz być przekonany co do tego, że trzeba drukować gazetę, trzeba roznosić ulotki, trzeba chodzić na demonstracje, trzeba pilnować organizacji, żeby ona w ogóle istniała. I nie ma w tym co robisz miejsca na nienawiść do innych ludzi, w tym do tych SB-ków, którzy wyciągają cię z autobusu. Nie dlatego, żebym ich kochał, nie o to chodzi, tylko w tej walce nie ma miejsca na złe emocje, bo one zatruwają człowieka, odbierają jasność myślenia kto jest rzeczywistym wrogiem, a kto tylko statystą.

A co pan czuł na sali sądowej, kiedy usłyszał pan trzyletni wyrok więzienia?
- Nic, dlatego że nie zdawałem sobie sprawy, że to rzeczywiście będą aż trzy lata. Zacząłem myśleć, że to mogą być trzy lata, tak jak większość ludzi, którzy siedzieli w Hrubieszowie, dopiero w drugiej połowie 1982 roku, kiedy wszystko zaczęło się dłużyć, kiedy codzienne życie w więzieniu było coraz bardziej uciążliwe, kiedy było trudno tam wytrzymać, bo ciągle się kłóciliśmy o najdrobniejsze nawet sprawy i rzeczy

W więzieniu ludzie często dochodzą do wniosku, że trzeba podjąć inne decyzje. Pan, jak wspomina wiele osób związanych z opozycją, zachował się bardzo przyzwoicie. Przez Amnesty International uznany więźniem politycznym miesiąca na świecie, przez strażników pobity i wrzucony do kabaryny. To był najgorszy rok w życiu?
- Wbrew pozorom, absolutnie nie. To, co było w tamtym czasie najtrudniejsze, to nie szykany ze strony administracji więziennej, tylko gęstniejąca po naszej stronie atmosfera. Wielu z tych ludzi, którzy tam siedzieli, najzwyczajniej w świecie coraz gorzej znosili odosobnienie, coraz trudniej było im wierzyć, że walczyli w dobrej sprawie. Na zewnątrz bowiem świat się kręcił, a my siedzieliśmy za murami. Dlatego wielu z nas buntowało się, świadomie nie przestrzegając zakazów i nakazów, którymi służba więzienna ograniczała naszą swobodę. Jak się nie buntujesz to znaczy, że współpracujesz ze służbą więzienną… To jest rzecz, którą mogą zrozumieć tylko ci którzy siedzieli w Hrubieszowie - wieczorny śpiew. Śpiewają wszyscy, a jak ktoś nie śpiewa, znaczy że współpracuje. Ten ciągły bunt, ciągłe wrzenie nie każdemu odpowiadało. Padały wtedy najcięższe oskarżenia. Nie dlatego, że ludzie na nie zasługiwali, tylko dlatego że trudno było sobie ułożyć życie, kiedy masz świadomość, że siedzisz za nic. Myślę, że to było najtrudniejsze - fakt, że ludzie coraz gorzej znosili odosobnienie. Było im coraz trudniej ułożyć relacje nawet w czteroosobowych celach. Wtedy, kiedy wróg był po drugiej stronie, wszystko było względnie proste. Ale gdy lądujesz na osobnym oddziale, wśród swoich, którzy nierzadko odsądzają się od czci i wiary, nie umiesz zrozumieć dlaczego.

Na zewnątrz toczyło się życie, ludzie brali śluby, umierali, rodzili się. Jak to wszystko znosiła rodzina?
- Byłem młody, przekonany, że dokonałem dobrych wyborów, gotów więc byłem ponosić ich wszystkie konsekwencje. Natomiast nie byłem wtedy na tyle dojrzały żeby analizować co myśli rodzeństwo, tato, czy wujek, (mama od dawna nie żyła). Myślałem tylko o sobie, o swoich wyborach i o tym, że to jest naturalna konsekwencja tych wyborów.

Po wyjściu z więzienia w Hrubieszowie jednak nadal pan działa. Rewizje, zatrzymania, inwigilacja SB. Nie miał pan tego wszystkiego dość?
- Zawsze przy okazji spotkań 13-grudniowych powtarzam, że to było dla mnie niezwykłe szczęście, gdy w 1983 roku wyszedłem z więzienia, a w miesiąc, najdalej dwa po tym, przyjechał do mnie Andrzej Szkaradek i powiedział „woź mi bibułę”. Jaki ja byłem dumny, że mogę to robić, że jestem częścią wielkiej „Solidarności”... Pamiętam, bo to było też nadzwyczajne przeżycie, gdy Andrzej Szkaradek polecił mi odebrać powielacz, zamelinowany w jaskini pod Krakowem. Trzeba było jechać 30 kilometrów, szukać tej jaskini zgodnie z rysunkiem, wywlec powielacz w worku foliowym po nawozach i przywieźć go do akademika, nauczyć się sztuki drukowania, chociaż nikt mnie wcześniej tego nie uczył.

Prezes IPN, dr Jarosław Szarek, wspomina, że brał udział w zorganizowanej przez pana siatce kolportażu nielegalnych wydawnictw…
- W dwa lata, wspólnie z Jackiem Sanockim, stworzyliśmy jedną z największych siatek kolportażu nielegalnych wydawnictw w skali kraju - od  Lublina przez Rzeszów, Dębicę, Kraków, Krosno, Gorlice i Nowy Sącz. Siatka ta rozprowadzała około dziesięć tysięcy egzemplarzy „Tygodnika Mazowsze”, który był wtedy organem NSZZ „Solidarność”. To nawet trudno sobie dziś wyobrazić, ale jako student trzeciego roku potrafiłem zbudować prawie wszędzie, głównie w Warszawie, sieć lokali konspiracyjnych i grupę kurierów oraz sprzedawców, którzy zapewniali sprawne funkcjonowanie tego mechanizmu.

Poza kolportażem, zajął się pan też wydawaniem „Wiadomości Nowosądeckich”
- To wszystko było moim udziałem dzięki Andrzejowi Szkaradkowi; zawsze to powtarzam; gdyby on wtedy do mnie nie przyszedł, gdyby mi nie zaufał, to moje życie wyglądałoby inaczej. Traktowałem to jako szczególne wyróżnienie. Oczywiście, nie robiłem tego sam - w różnych okresach, z różną intensywnością, przy „Wiadomościach” pracował świętej pamięci Henryk Szewczyk. Ale wszystko zależało od Andrzeja - to on decydował kto, kiedy i co robi.

W „karnawale Solidarności” brały udział miliony. Ale w stanie wojennym, na wyjście naprzeciwko systemowi terroru i represji, który znów pokazał swoje prawdziwe oblicze, nie zdecydowało się wielu. Wybór był prosty: odpuszczam lub narażam siebie i bliskich. Komuniści nie odpuszczali, księża byli mordowani jeszcze w 1989 roku…
- W roku 1987, gdy udało mi się skończyć studia, zadałem sobie pytanie - co dalej? Mam na koncie jedną, drugą odsiadkę, wiadomo było, że nie mam żadnych szans by zrobić jakąkolwiek aplikację. Nie mam też szans, żeby się w ten system wpasować. Zacząłem szukać odpowiedzi na pytanie „co dalej?”. Wtedy, na własny użytek sformułowałem odpowiedź - będę próbował obalić ten system, bo nic innego mi nie zostaje, bo ja już w tym systemie funkcjonować nie mogę.

Zobacz również inne rozmowy z działaczami sądeckiej "Solidarności". W 40-lecie powstania NSZZ "Solidarność" zapytaliśmy ich o wspomnienia, myśli i obawy, które towarzyszyły im w 1980 roku.

Z czego żyje taki zawodowy rewolucjonista? Bo chyba przez parę lat nie miał pan stypendium…
- Stypendium miałem do samego końca studiów, które zacząłem w 1979 roku, a z powodu dwóch odsiadek przedłużyły się do 1987 roku Za pierwszym razem, gdy skazali mnie w 1982 roku, nie zostałem relegowany, chociaż koledzy z Politechniki Warszawskiej i Uniwersytetu Warszawskiego, którzy siedzieli razem ze mną, zostali od razu wyrzuceni ze swoich uczelni. Mój powrót na uniwersytet w 1983 był wyjątkowy. Spotkał się ze mną dziekan, wszyscy profesorowie i wykładowcy chcieli zobaczyć, pogratulować; odczuwałem powszechną akceptację dla moich wyborów i uznanie dla tego, co zrobiłem. A z czego żyłem?

Pierwszym źródłem utrzymania była praca w stołówce. Jak nie ma się kłopotu z jedzeniem, spora część problemów związanych z funkcjonowaniem jest rozwiązana. Druga część, czyli dach nad głową, była rozwiązana, bo oczywiście mieszkałem w akademiku, gdzie waletowałem u znajomych. W związku z tym nie dotyczyły mnie problemy, o których dziś mówią młodzi ludzie - nie mam mieszkania nie mam domu, czy czegoś tam jeszcze. Poznałem wtedy również Edwarda Szydło, który potrafił załatwić pracę w spółdzielni „Żaczek” zarówno mnie jak Jerzemu Bochyńskiemu i innym osobom. Kosiłem więc trawę na poboczach dróg, sprzątałem, myłem okna… Zarabiałem tyle, ile było mi potrzebne. Edek zresztą, gdy drugi raz trafiłem za kraty, był koordynatorem akcji na rzecz pomocy i uwolnienia mnie z więzienia.

Zaraz po studiach trafia pan do wojska…
- Do wojska trafiłem, chociaż już wtedy Ruch Wolność i Pokój propagował oddawanie książeczek wojskowych. Ale myślałem tak - jeśli oddam książeczkę wojskową i nie pójdę do wojska, to zajmą się mną jeszcze bardziej skrupulatnie i trudno będzie drukować, pisać, robić „Wiadomości Nowosądeckie”. Albo konspiracja albo jawna opozycja. Jeżeli jawna opozycja, to nie mógłbym konspirować, bo wszystkich wokoło narażałbym na represje. Stąd uznałem: dobrze pójdę do wojska. Po to, żeby przeczekać ten rok, ale równocześnie żeby móc później spokojnie konspirować. Wtedy nikt jeszcze nie myślał że wszystko skończy się  w roku 1989, w ogóle nie było takiego horyzontu.

Pomimo papieskich wizyt? Mówi się, że podnosiły wszystkich na duchu, wzmagały opór.
- Wcale tak nie było. Jeden z najbliższych kolegów mówił wtedy do mnie "Słuchaj Zygmunt, weź ten powielacz ode mnie, bo ja chcę już normalnie żyć, nie chcę ryzykować". Inny mówił „Wiesz co, ja ci jednak nic nie napiszę do „Wiadomości”, nawet pod pseudonimem, bo chcę normalnie żyć, a pisanie może oznaczać komplikacje”. Ten odwrót od buntu przeciwko komunie to nie było coś wyimaginowanego, to była rzeczywistość. Konspiracja wtedy była udziałem bardzo niewielu ludzi. Później zrozumiałem, że nie wolno wymagać od innych tego, czego się wymaga od siebie. Po prostu wielu chciało „normalnie” żyć - pracować, żenić się, budować domy. Ja się już w tamtym systemie nie mieściłem, wiedziałem że muszę robić rewolucję, choć to może złe określenie; wiedziałem, że muszę zmienić ten system. Byłem jednym z tych, którzy byli zdeterminowani, żeby przeć do zmian.

Stan wojenny został zawieszony, później zniesiony, ale cały system wcale nie zamierzał się zawalić.
- To był system pozornie nie bardzo dokuczliwy czy antyludzki, ale wtedy, kiedy stawałeś naprzeciw niego i mówiłeś „ja się buntuję”, to on potrafił skutecznie zadziałać. Po pamiętnej demonstracji funkcjonariusze SB wyciągnęli mnie z autobusu, zapakowali na dołek przy Mogilskiej, potem posadzili w jednej  celi w areszcie na Montelupich bynajmniej nie z tymi, co nie płacą alimentów. Trafiłem na celę najtrudniejszych recydywistów, pewnie z nadzieją SB, że oni mnie tam pogonią, upokorzą, wymusztrują i zgnębią na tyle, że to na długo popamiętam. Minęły najdalej dwa miesiące i wszyscy ci recydywiści byli moimi najlepszymi kolegami. To było coś zdumiewającego, gdy pół roku później przenosili mnie do innej celi, a więźniowie wystąpili do dyrekcji zakładu karnego z prośbą, żebym został pod tą celą. Oczywiście nie zostałem, głos z celi nikogo nie obchodził, ale był dowodem, że rachuby funkcjonariuszy SB kompletnie się nie sprawdziły - nikt mnie nie upokorzył, nie znęcał się nade mną, nie byłem bity.

Co zadecydowało o porażce SB-ków?
- Systematycznie otrzymywałem pieniądze od rodziny na wypiskę, czyli na zakupy, które każdy osadzony może zrobić w sklepie więziennym raz w tygodniu lub miesiącu. Ponieważ nie paliłem papierosów, a wszyscy ci którzy siedzieli ze mną palili, kupowałem dla nich papierosy; ja nie piłem czaju, czyli takiej supermocnej herbaty, a wszyscy inni pili, więc im kupowałem tę herbatę. Towarzyszyła mi myśl, że skoro mogę im pomóc, to czemu mam tego nie zrobić… Uważałem ich za ludzi, tak jak ja, poddanych opresji.

Prawie sielanka…
- Oczywiście, nie zawsze było miło. Gdy w Hrubieszowie więźniowie polityczni zaczynali protestacyjną głodówkę, nikt z nas nie miał pojęcia, czym się to skończy. Wytrwałem dziesięć dni o samej wodzie, to było sporym ryzykiem dla zdrowia, ale kto by wtedy o tym myślał… Czasem zdarzenia przybierały nieoczekiwany obrót, jak wtedy, gdy zachciało mi się grać w szachy z bokserem, podejrzanym o napad i rabunek. Po drugiej z kolei porażce wywrócił szachownicę, zaczął mi wymyślać i przeklinać na czym świat stoi, tak, że na końcu byłem szczęśliwy, że mnie nie stłukł, bo przecież był w tym naszym, więziennym świecie nie tylko największy, ale i  najważniejszy.

Zaakceptowałem układ pod celą, nie miałem problemu, żeby jeść obiad osobno, nie przy stole, a na taborecie, w kącie. Jeden chłopak tego więziennego układu nie chciał jednak zaakceptować. Nie pozwolili mu usiąść przy stole, nie rozumiał tego, nie chciał się z tym pogodzić i zaczęła się egzekucja. Było nas tam osiem lub dziewięć osób, bili wszyscy poza mną. Nawet gdy  leżał, jeszcze go kopali, a ja nie mogłem nawet wezwać strażnika. Ciężko pobity, z celi trafił prosto na oddział szpitalny. To doświadczenie było dojmujące. Tak samo jak moment, gdy widziałem człowieka, który na moich oczach próbował popełnić samobójstwo... Na podłodze pełno krwi, ale wszyscy tylko patrzą, nikt nie krzyczy, nie wzywa służby więziennej żeby go ratować. I wydaje ci się, że ten człowiek zaraz najzwyczajniej w świecie umrze, a wszyscy się tylko temu przyglądają. Walisz w drzwi celi, chwile się ciągną w nieskończoność, czekasz i patrzysz jak facet odpływa…

Człowiek jest twardszy niż myśli, zniesie więcej niż mu się wydaje?
- W sumie tak. Dziś wiem, że gość, który skądś wydobywa żyletkę i podcina sobie gardło, nie chce umierać, zamierza tylko dostać się na oddział szpitalny albo uzyskać przepustkę. Natomiast wtedy, kiedy pierwszy raz patrzy się na tryskającą krew, widzi, że ten człowiek już leży, jest blady - to robi ogromne wrażenie.

Pan też miał problemy…
- W Hrubieszowie wrył mi się w pamięć moment, kiedy strażnik przy przenosinach z celi do celi - zwyczaj dość często tam stosowany - rozrzucił moje rzeczy na posadzkę. A kiedy powiedziałem, że nie będę sprzątał, oskarżył mnie o pobicie i próbę buntu. No i zaliczyłem tak zwaną kabarynę. Jak siedzisz sam, w jednoosobowej celi w piwnicy przez cały dzień, to nawet szczur, który ostrożnie wychyla główkę z rury kanalizacyjnej jest dużym urozmaiceniem. Dajesz mu chleb, on przychodzi raz, drugi raz… Czekasz na jego wizytę jak na coś wyjątkowego. Równocześnie trwa postępowanie, prokurator wysyła akt oskarżenia, wywożą mnie raz i drugi do sądu i gdyby nie społeczność międzynarodowa (wtedy Amnesty International uznało mnie za więźnia politycznego miesiąca) i krytyka ze strony władz Kościoła, to zostałbym skazany za przestępstwo kryminalne i szybko bym z kryminału nie wyszedł.

Chodziło o pobicie strażnika?
- Oczywiście to nie ja biłem strażnika, tylko strażnik mnie, ale to kompletnie nie miało znaczenia. Tak jak z funkcjonariuszami bezpieki, którzy wywlekli mnie z autobusu. Potem mnie oskarżali, że pobiłem funkcjonariuszy SB w trakcie demonstracji w Nowej Hucie. Jak później się okazało, miałem bić drabów, którzy byli prawie dwa razy więksi ode mnie… Kiedy patrzysz na to z pozycji młodego człowieka, trochę się z tego śmiejesz, trochę to lekceważysz, ale aparat przemocy funkcjonuje niezależnie od ciebie. Skończyło się dobrze, bo sprawa, po prawie rocznej odsiadce, została umorzona i mogłem wyjść z więzienia. Ale mogłem też spędzić tam dużo więcej czasu.

Jednak wiele osób przestraszyło się represji. Część nie robiła nic, część poszła na współpracę
- Czy można mieć o to do ludzi pretensje?

Pan na pewno przejrzał archiwum IPN i widział kto na pana donosił…
- Jeden z moich bliskich kolegów, w tych zeznaniach, które miałem okazję przeczytać, powiedział funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa, że to są wygłupy z mojej strony, że od początku uważał, że to co robię jest niepotrzebnie, że ulotki, które mu dawałem palił w piecu, że na akcję się umówił ale świadomie nie przyszedł (nawiasem mówiąc, ta akcja skończyła się moją odsiadką), że on zawsze był przeciw że władza ludowa jest okej. Jeden z najbliższych kolegów... Czy można było wymagać, żeby był bohaterem?

Można mieć pretensje do wszystkich, którzy „przeszli na drugą stronę”? Można mieć pretensje, że donosili, że podpisywali deklarację o tajnej współpracy z SB. Jednak nie każdy może być bohaterem, nie każdy może podejmować decyzje nie zważając na to, co się wokół niego dzieje. Większość ludzi chce spokojnie, choć nienormalnie żyć. Mają świadomość, że drugi raz nikt im życia w prezencie nie podaruje. Dlatego dokonują wyborów konserwatywnych, nie są nastawieni na bunt, czy radykalną zmianę.

Po 1989 roku zaangażował się pan w politykę. Ale wcześniejsza działalność opozycyjna nie zawsze pomagała…
- W roku 1993, po wcześniejszych wyborach, koalicja KKW „Ojczyzna”, z której list startowałem, nie przekroczyła progu wyborczego. Ja osiągnąłem wtedy najlepszy wynik spośród ponad stu kandydatów jacy startowali w naszym okręgu wyborczym i drugi w skali kraju jeśli chodzi o koalicję „Ojczyzna”. Dwa dni po wyborach, w których, pomimo tak dobrego wyniku, nie dostałem się do parlamentu, idę sobie przez wieś, spotyka mnie znajomy gazda i mówi „no widzisz Zygmunt, na co ci to było”. Konspirowałem raz i drugi, walczyłem z komuną, a tutaj komuna wraca do władzy… „Na co ci to było, i tak rządzą”. Nie bardzo mogłem sobie z tym poradzić. Co w takiej sytuacji mam powiedzieć? Chyba dopiero o dwóch dniach powiedziałem sobie - ale Polska się zmieniła, przecież o to ci chodziło. Dziś jest jeszcze inna, nie chodzi o to, że rządzi akurat prawica, ale przede wszystkim to jest już wolny kraj.

No, a jak jest pan reaguje, kiedy słyszy, że żyjemy za czasów autorytarnych rządów i że gnębi nas zły reżim podobny do Łukaszenki z Białorusi?
- Mogę wtedy powiedzieć tylko tyle, że dopóki opozycja będzie używała takiego języka, dopóki będzie posługiwała się tego rodzaju porównywaniami, dopóty nie wygra wyborów, które są przed nami. Polska jest krajem demokratycznym, ten kto wygrywa wybory parlamentarne może w Polsce rządzić. Spory, które są naszym udziałem teraz, czy ten pełen emocji marsz dotyczący aborcji, czy te mniej emocjonalne dotyczące ustaw rolniczych, górniczych, dotyczących służby zdrowia, edukacji - to spory, które są częścią każdego normalnego, demokratycznego kraju. To jest fundament demokracji. Natomiast w przypadku Białorusi, Rosji nie mówimy o tym, że mamy do czynienia z krajem demokratycznym. Tam nie ma uczciwych, demokratycznych wyborów. Tam nie ma pluralizmu, wolności stowarzyszania się, wolności słowa.

W związku z tym, dopóki opozycja nie zmieni swojego języka, to pewnie trudno jej będzie wygrać walkę o wyborcę, który jest z centrum. Logika systemu demokratycznego jest taka, że co 4 lata odbywają się wybory, w związku z tym nie da się zachowywać tak jakby one miały się odbywać co 3 miesiące czy co pół roku. A jeżeli na początku kadencji wyprowadzamy na ulicę 100 tysięcy ludzi, to trzeba się liczyć z tym, że na końcu kadencji braknie sił na tego rodzaju aktywność. Tak się stało, bo opozycja przegrała wybory europejskie, samorządowe i prezydenckie. Trzeba sobie powiedzieć otwarcie - przegrywa je nie ze względu na mocną koalicję, ale dlatego, że sama popełnia wiele błędów takich, które uniemożliwiają jej odniesienie zwycięstwa. Przy tym posługuje się językiem, który nie opisuje rzeczywistości tak jak ją widzą zwykli, niezaangażowani politycznie ludzie. Każdy, kto chce wygrać, musi bardzo trafnie dobierać język przekazu.

Rozmawiał Tomasz Kowalski. Wywiad ukazał się w grudniowym numerze miesięcznika „Sądeczanin”. Więcej rozmów z działaczami sądeckiej Solidarności znajdziecie na stronie www.sadeczanin.info/solidarnosc







Dziękujemy za przesłanie błędu