Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 28 marca. Imieniny: Anieli, Kasrota, Soni
14/05/2021 - 13:00

O tym, co w sądeckim ulu brzęczy i co boli pszczelarzy. Rozmowa z ekspertem

Zimny kwiecień i początek maja mocno dały w kość pszczołom. Część z nich wylatywała z ula i nie dawała rady do niego wrócić. Te pogodowe zawirowania przełożą się na tegoroczny sezon miodowy. O przetrzebionych rodzinach pszczelich, chorobach, chemii, wysyłaniu uli na inne tereny i prawdziwych bolączkach pszczelarzy rozmawiamy z Czesławem Jungiem.

Jak zapowiada się tegoroczny sezon miodowy i co słychać w ulach? Na te pytania odpowiada nam Czesław Jung, autor licznych publikacji dotyczących pszczelarstwa i właściciel pasiek.

Jak kwietniowa i majowa pogoda wpłynęła na pracę pszczół ?
Najzimniejszy od wielu lat kwiecień i początek maja ma ogromny wpływ na stan rodzin pszczelich, które pracują zawsze bez względu na warunki jakie im przynosi aura. Zwłaszcza, że dotyczy to okresu, który decyduje o rozwoju wiosennym rodzin i przygotowaniu ich do wykorzystania wiosennych pożytków.

Główny wpływ na przebieg tego przygotowania ma struktura rodziny, czyli utrzymanie właściwych proporcji pszczół dorosłych - tak zwanych zbieraczek - w stosunku do liczby pszczół potrzebnych do prac wewnątrz ula. Praca tych drugich polega na opiekowaniu się młodym czerwiem, ogrzewaniu go i karmieniu. I tu właśnie tegoroczna pogoda sprawiła, że zbyt szybko zmniejszyła się liczebność pszczół zbieraczek, które w większej niż zwykle ilości ginęły poza ulem, wylatując z niego po potrzebne produkty do wykarmienia młodego pokolenia.

W jaki sposób ginęły?
Wiele pszczół wylatujących z ula w niesprzyjających warunkach nie było w stanie do tego ula wrócić . Na skutek zimna ich organizmy zwalniały w czasie lotu do takiego stanu, że nie były one w stanie tak szybko poruszać skrzydełkami, aby umożliwiało im to prawidłowy lot.

Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że aby pszczoła mogła lecieć musi w ciągu jednej sekundy poruszyć skrzydełkami 200 razy. Kiedy - z powodu wychłodzenia - nie jest w stanie takiej częstotliwości osiągnąć, spada na ziemię i samodzielnie nie potrafi ogrzać się do stanu, aby powtórnie wzbić się w powietrze i dolecieć do ula.

Zastygłe pszczoły można było znajdować nie tylko blisko uli, ale również dość daleko od nich. Zwłaszcza w pobliżu miejsc gdzie pszczoły pobierały wodę. Skutkiem tego, zbyt szybko ginęło pokolenie odpowiedzialne za wychowanie młodych pszczół. To młode pokolenie powinno zastąpić mocno spracowane zbieraczki po sezonie zimowym.

Czynności przypisane zbieraczkom musiały więc podejmować pszczoły młode, które z racji swej biologii nie powinny jeszcze stawać się zbieraczkami. W efekcie tego rodziny zamiast się rozwijać słabły tak, że pod koniec kwietnia były mniej liczebne niż w momencie, kiedy skończyła się zima.

Mniej pszczół w ulu, to również mniej uzbieranych pożytków. Jak źle wygląda sytuacja?
Przepadły najwcześniejsze pożytki, na jakie pszczoły mogą liczyć w czasie wiosennego rozwoju. Można powiedzieć, że w tym roku przepadł całkowicie pyłek z leszczyny, podbiału wierzb na czele z pyłkodajną iwą. Przez osłabiony rozwój pszczoły nie będą w stanie wykorzystać także klonów czy - będącego już w rozkwicie - mniszka lekarskiego.

To, że pogoda się chwilowo poprawia, sprawia, że przyroda potrafi nadgonić wcześniejsze opóźnienia. Jednak rozwój pszczół jest ściśle powiązany z biologią tych owadów i nawet najlepsze warunki pogodowe nie zmienią czasu, jaki musi upłynąć od momentu złożenia jajka, do czasu wyjścia z komórki dorosłej pszczoły. Ta pszczoła i tak musi jeszcze przez pewien czas pracować wewnątrz ula zanim stanie się zbieraczką.

Mamy obecnie w ulach rodziny o strukturze, która nie jest normalna. Istnieje duża przewaga pszczół młodych, a brakuje pszczół, które jako zbieraczki lecą po potrzebne im produkty na zewnątrz ula.

Czy w tej sytuacji wiadomo już na jaki miód klienci będą mogli liczyć w tym roku?
Odpowiedź na to pytanie może być oparta tylko na założeniu, że dalej będzie już normalnie. Tak jak w lutym nikt nie był w stanie powiedzieć jaki będzie kwiecień i maj. Na pewno nie będzie miodów, które na naszym terenie nazywane są miodami wiosennymi, a więc klony i mniszek lekarski.

Jako wieczni optymiści, pszczelarze mogą liczyć, że być może wystąpi spadź, która na tych terenach daje nadzieję na większe zbiory miodu z uli. Niemniej jednak jest to pożytek, którego wystąpienie jest jeszcze bardziej uwarunkowane od pożytków kwiatowych. Prognozowanie w tym temacie jest trudniejsze i jest wielką niewiadomą.

Żeby zebrać spadź potrzebna jest silna rodzina pszczela…
A to dość kosztowne. Pszczelarz nie może też odebrać miodu z niewielkich okresowych pożytków, które w pewnych okresach będą się pojawiać. Utrzymanie tej siły rodzin wymaga zgody na większe potrzeby własne takich rodzin, a to nie daje szans na uzyskanie miodu z niewielkich ilości roślin miododajnych kwitnących w tym czasie. Pewnym rozwiązaniem zwłaszcza dla większych pasiek jest wywiezienie ich na pożytki odległe i ich ewentualny powrót w momencie kiedy było by pewne, że pojawia się pożytek spadziowy. Tylko niewielka liczba pszczelarzy decyduje się na takie rozwiązanie.

Dlaczego?
Bo ma ono swoje ryzyko i koszty, które nie zawsze zwrócą się pszczelarzowi. Wywiezienie pszczół na plantacje kwitnących upraw stwarza ryzyko wytrucia pasieki, co staje się prawdziwą plagą na terenach uprawowych.

Paradoksem w tej sprawie jest już to, że do niektórych środków ochrony roślin dodawane są preparaty przywabiające owady, aby uzyskać efekt lepszego zapylenia. Jednocześnie następuje jednak zatrucie tych owadów. Przypomina to trochę takie dążenie do zysku: byle go osiągnąć, a potem to niech nawet koniec świata nastąpi. Bo pszczół to może pszczelarz tam nie postawić lub na czas stosowania oprysków je wywieźć. Jednak nikt nie chroni dzikich zapylaczy, które także spełniają ważną rolę w ekosystemie.

A jak wygląda walka z chorobami, które teraz są dla pszczół zagrożeniem?
Choroby pszczół zawsze stanowiły i stanowią dla zagrożenie. Od dawna można obserwować , że odpowiedzialna za to służba weterynaryjna z tym problemem sobie nie radzi. Nie jest to nawet zła wola ludzi z tych służb - tu nie sprawdza się system. Wycofywane są preparaty, którymi leczono pszczoły przez wiele dziesięcioleci. Stosuje się za to preparaty zwiększające zagrożenie występowania takich chorób.

Dla przykładu podam fakt, że właśnie wykreślono z wykazu chorób pszczół zwalczanych dotąd „z urzędu” chorobę zwaną zgnilcem amerykańskim. Jedynym stosowanym w ostatnim czasie sposobem likwidacji tego typu objawów było palenie pasiek. Jednocześnie cały czas do tak zwanego leczenia warrozy stosuje się od blisko 30 lat ciężką chemię, czego jednym ze skutków ubocznych jest stały wzrost ilości objawów zgnilca. Ponieważ nikt już nad tym nie panuje wyłączono tę chorobę jako zwalczaną z urzędu, pozostawiając odpowiedzialność na pszczelarzu.

Jedną z pana pasiek zlokalizowana jest na ziemi lubelskiej. Jak tam w porównaniu do Sądecczyzny wygląda sprawa stanu pszczół?
Uzyskanie rentowności w pasiece na naszym terenie uzależnione jest głównie od wystąpienia spadzi. Wiedząc, że coraz rzadziej ona się pojawia umieściłem jedną pasiekę na Lubelszczyźnie, a to pozwala mi uzyskiwać jakieś miody w miarę regularnie. Mam też dzięki temu porównanie, wynikające z różnic klimatycznych i środowiskowych. 

W tym roku kaprysy wiosennej pogody występowały w miarę sprawiedliwie na terenie całego kraju. Jednak ich skutki znów są u nas większe jak na terenach nizinnych i to z jednego powodu. Kiedy pszczoła wyleci z ula w nieodpowiednich warunkach, to tam - na nizinach - warunki są w miarę jednakowe na całym terenie lotu tych pszczół. Pszczoły więc szybciej orientują się, że nie powinny lecieć, wiele z nich zawraca i zdąży wrócić do ula zanim ostygnie.

U nas – na Sądecczyźnie – wygląda to trochę inaczej, zwłaszcza kiedy pasieka ustawiona jest na południowym stoku wzniesienia. Warunki tam są lepsze do lotu i pszczoły podejmują się lotu. Jednak teren jest zróżnicowany, są miejsca zacienione, na północnych stokach lub w kotlinach gdzie występują przeciągi - tam występują dużo gorsze warunki niż w miejscu, z którego wyleciała pszczoła. Zanim więc zorientuje się, że wleciała w miejsce gdzie utrzymanie temperatury i aktywności organizmu jest niemożliwe, często nie jest już w stanie do ula powrócić.

Z racji, że mam możliwość porównania działalności pszczół na różnych terenach, oceniam, że siła rodzin funkcjonujących tu, w górach, w porównaniu do tych, które żyją na ziemi lubelskiej jest o około 30 procent mniejsza. To oczywiście tylko moja ocena, wynikająca z obserwacji, ale wydaje się bardzo prawdopodobna.

Z naszej rozmowy wynika, że pszczoły nie mają w obecnych czasach zbyt dobrze…
Daleki jestem od użalania się i ciągłego narzekania. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że pszczelarstwo jako ważny dział rolnictwa jest u nas traktowany po macoszemu i nie widać ze strony państwa żadnej formy pomocy zwłaszcza na wypadek wystąpienia klęsk żywiołowych. Przykładowo, jeśli z powodu suszy rolnikowi nie uda się zebrać plonu z plantacji, otrzymuje z tego tytułu odszkodowanie. Jeśli z powodu długich opadów plantacja mu wymoknie lub zostanie zalana na skutek powodzi, podobnie.

Tylko pszczelarz nigdy z tego powodu nie jest w stanie uzyskać odszkodowania, chociaż wszyscy powinni wiedzieć, że plon z tych plantacji bez udziału pszczół był by mizerny. Istniejący od lat program wspierania pszczelarstwa nie spełnia swojego zadania. Pozwala on doskonale funkcjonować firmom, które działają w obrębie pszczelarstwa i z dobrym zyskiem sprzedają swoje produkty: ule, sprzęt czy matki pszczele i odkłady.

Jednak straty ponoszone przez pszczelarzy nie dotyczą sprzętu, miodarek, stołów do odsklepiania czy technicznego wyposażenia pasiek. Strat jakie ponosi pszczelarz w pozyskiwaniu miodu i innych produktów pszczelich nie zrekompensuje mu kolejny sprzęt z nierdzewnej blachy. Rolnik uzyskuje dopłatę do hektara i nikt nie pyta się go, na co wydał otrzymane pieniądze.

Pszczelarz, który często z niezależnych od niego przyczyn nie uzyska miodu w pasiece niczego nie otrzyma. Co więcej, jest to „woda na młyn” dla firm zajmujących się importem miodu, którym łatwiej wtedy sprzedać przywiezione z różnych części świata produkty. Jak widać, większe przebicie w tych sprawach mają lobby tych firm niż rzeczywiste potrzeby tych, którzy utrzymując pszczoły spełniają ważną rolę w środowisku przyrodniczym.

Rozmawiała Sylwia Siwulska







Dziękujemy za przesłanie błędu