Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Środa, 24 kwietnia. Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego
21/12/2022 - 13:05

Rodzice dowiedzieli się, w którym więzieniu siedzę dopiero w okolicach Trzech Króli

- Nie interesowało mnie kto w moim otoczeniu donosił. Robiłem co do mnie należało – wspomina Krzysztof Michalik, działacz sądeckiej „Solidarności”. – Miałem komfortową sytuację. Nie miałem swojej rodziny. Nie można było mnie nią szantażować.

Dokładnie rok temu – w grudniowym wydaniu kwartalnika „Sądeczanin. HISTORIA” w 2021 roku – ukazała się rozmowa z Krzysztofem Michalikiem, działaczem sądeckiej „Solidarności”. Pan Krzysztof opowiedział jak został zatrzymany na początku stanu wojennego i przewieziony na komendę milicji przy ulicy Szwedzkiej w Nowym Sączu.

Więcej o najnowszym kwartalniku historyczny Sądecczyzny przeczytasz tutaj: Dziadku, a Ty co robiłeś w czasie stanu wojennego? Trudno wnuczkowi wytłumaczyć

W najnowszym, zimowym kwartalniku „Sądeczanin. HISTORIA” Sylwester Rękas powraca wraz ze swoim rozmówcą do tego okresu. Co działo się później? Zobaczcie fragment wywiadu.

Krzysztof Michalik - członek KZ „Solidarność” w Sądeckich Zakładach Elektro-Węglowych (SZEW). Członek Komitetu Koordynacyjnego MKZ w Nowym Sączu. Internowany w stanie wojennym. Członek podziemnego MKS w Nowym Sączu, kolporter nielegalnych pism, zbierał fundusze dla rodzin represjonowanych. Ponownie aresztowany w czerwcu 1984 r., wyszedł na mocy amnestii w lipcu. Angażuje się w Duszpasterstwo Ludzi Pracy przy parafii Najświętszego Serca Jezusowego (kolejowej) w Nowym Sączu.

Jakie były warunki na milicyjnej komendzie na ul. Szwedzkiej?

- Byłem tam przez tydzień. Siedzieliśmy w zimnych celach piwnicy. Nasłuchałem się wtedy żartów o milicjantach, opowiadanych przez tych, którzy nota bene cały czas nas pilnowali i dbali o wyżywienie. Śniadanie i kolacja to był chleb ze smalcem i herbata, natomiast obiady przynosili z kantyny. Jak się później okazało, szukali świadków do pokazówki związanej z organizacją strajku w Biegonicach. Przesłuchiwali wielu. Siedziałem w jednej celi z Jackiem Rogowskim.

Kazano mi podpisać się pod deklaracją, że będę przestrzegał obowiązującego prawa i tak zrobiłem, jednak w dalszej rozmowie wyjaśniłem że dekrety o stanie wojennym są nieważne, bo skoro formalnie funkcjonuje sejm, to Rada Państwa nie może wprowadzać nowego prawa w formie dekretów.

Jaka była reakcja?

- Zapadła decyzja o moim internowaniu. 22 XII razem z Jackiem oraz pewnym milicjantem, który chciał organizować związki zawodowe milicjantów, wywieziono nas do Załęża. Po drodze, w Gorlicach, dołączono do nas Makosza – przewodniczącego „Solidarności” z Glinika. O tym zakładzie, do którego nas wieziono, wiedzieliśmy już wcześniej. Był słynny dzięki sprawie jednego z tam osadzonych, który w ramach protestu wyszedł na komin i nie chciał zejść. Więzienie było stosunkowo nowe.

Jak długo był pan w Załężu?

- Do Załęża przywieziono nas 22 grudnia i trafiłem z Jackiem do jednej celi. W dzień wigilii, w trakcie rannego obchodu, chciałem przekazać więźniom z celi obok papierosy. Strażnik krzyknął na mnie, że to nie hotel. Ale nie był sam. W porze obiadu podano kolację a obiad wieczorem. Nawet rybę i ziemniaki z kapustą czerwoną. Po obiedzie, przyszedł do nas ten sam strażnik i zapytał mnie komu te papierosy chciałem dać. Wziął je. Wyjął opłatek i się z nami podzielił.

Strażnicy nie byli wrogo nastawieni?

- Oni tam byli już od 13 grudnia. Kiedy ja przyjechałem atmosfera była jeszcze napięta. Była tam spora grupa rezerwistów. Stali przy każdej zakratowanym przejściu. Wpajano im, że wszyscy przewiezieni to ekstremiści, którzy mają mordować. Byli wśród nas starzy opozycjoniści, obeznani z życiem więziennym. Potrafili szybko się tu zorganizować. Ale nikt nie zamierzał nikogo krzywdzić.

Strażnicy szybko zorientowali się, że mają do czynienia ze zwykłymi ludźmi. Owszem, śpiewaliśmy. I nawet była sprawa, która zakończyła się wyrokiem skazującym za obrazę ustroju. Jednak atmosfera się uspokoiła. W styczniu przyjechał nawet Biskup Ablewicz. Więźniowie byli wzruszeni. Strażnicy prowadzili ks. Biskupa do bloku tak, że był widoczny z okien cel, wówczas wszyscy zaczęli krzyczeć „Solidarność”. Aby uniknąć takich demonstracji, później wprowadzano duchownych wewnętrznymi przejściami.

Po kilku tygodniach władze więzienne zdecydowały, że na dzień cele będą otwarte. Wówczas rozpoczęło się życie w ramach jednego oddziału, piętra. Towarzystwo było bardzo zróżnicowane – od robotników po nauczycieli akademickich. Organizowane były zajęcia samokształceniowe. Odbywały się one na świetlicy. Kształtowaliśmy tam siebie chociaż część z nas później dystansowała się od spraw związkowych.

Inni czytali również: W końcu przyszło czterech panów, czekali na męża. To były sceny jak z filmu akcji

Czy rodziny mogły odwiedzać więźniów?

- Tak. Jednak moi rodzice dowiedzieli się, że siedzę w Załężu dopiero w okolicach Trzech Króli. Wcześniej nie wiedzieli, gdzie jestem. Przyjechali pierwszy raz kiedy była jeszcze zima, leżał śnieg. Przywieźli żywność. Chleb upieczony przez mamę i kiełbasę w smalcu. Chleb był z foremki i w trakcie sprawdzania paczki, po skończonym widzeniu, strażnik potrząsał przy uchu, czy nic w nim nie „chlupie”.

Kiedy pana wypuścili? Czy wymuszano coś na was?

- Wyszedłem 26 kwietnia. Podczas zwalniania nie zmuszano nas do niczego. Nie było takiej potrzeby. W więzieniu byli funkcyjni, których zadaniem było werbowanie do współpracy. Miałem taką rozmowę. Słyszało się, że tych co chcieli wyjechać z kraju pozbywano się. Pomagano im we wszystkim, od zrobienia zdjęcia do paszportu, po odwiezienie na lotnisko.

Jak pan wrócił do domu?

- Wróciłem pociągiem razem z Tadeuszem Jungiem. Tego samego dnia, kiedy mnie wypuszczono, rano przeniesiono mnie do celi Andrzeja Szkaradka. Dopiero po kilku godzinach przyszedł strażnik i powiedział do mnie, że mam się pakować. Zostałem zwolniony. (…)

Jak potraktowano Pana po powrocie do zakładu?

- Ciekawe było to, że władze zakładu nie bardzo wiedziały jak potraktować moją nieobecność. I w końcu zaliczono mi ją jako ćwiczenia wojskowe. Pensje skumulowano i wypłacono mi w całości jak wróciłem. (…)

Kiedy był pan w IPN-e i zaglądał do swoich teczek był pan zaskoczony?

- Nie, nie interesowało mnie kto w moim otoczeniu donosił. Robiłem co do mnie należało. Miałem komfortową sytuację. Nie miałem swojej rodziny. Nie można było mnie nią szantażować. Do moich rodziców zwracano się z sugestią abym najlepiej wyjechał.

Robiono mi rewizje, przesłuchiwano mnie, robił to przede wszystkim porucznik Kazimierz Mędoń. Poznałem go w 1980 roku. Przyszedł do „związkowego” biura na moim dyżurze i przedstawił się mi jako opiekun SZEW-u z ramienia SB…

Dalszą część rozmowy z Krzysztofem Michalikiem można przeczytać w najnowszym kwartalniku „Sądeczanin. HISTORIA”. Znajdziecie w nim rozmowy i wspomnienia z lat 80.

(oprac. [email protected], fot. SKS oraz Archiwum Stowarzyszenia ARSENAŁ Grybów)







Dziękujemy za przesłanie błędu