Jak mieć dziewięcioro dzieci, nie zwariować i pogonić dziennikarzy z programu „Zamiana żon"
W sposób szczególny Ciszewscy celebrują niedzielne, wspólnie przygotowywane śniadanie. Pomagają nawet maluchy.
- U nas każdy ma jakiś obowiązek. I fajne jest to, że do tych domowych ról się dorasta. Niczego dzieciom nie narzucamy. Same się do tego rwą i mówią: „Ja już jestem duży! Mogę to już zrobić!”
Pomagać na razie nie potrafi tylko dwuletnia Ania i dlatego na samym dole hierarchii obowiązków jest czteroletnia Iga, odpowiedzialna za układanie poduszek na jedenastu krzesłach.
- Mamy takie wygodne siedziska, które nie są przywiązane, więc często spadają. Iga zawsze mówi o sobie, że jest dyżurną od poduszek - mówi Aneta. Basia wyspecjalizowała się w układania sztućców. Reszta dzieci jest wciągnięta w dyżury, które dzielą się na stałe i ruchome. W każdy dzień tygodnia ktoś inny pomaga mi w kuchni, oczywiście na ile jest to możliwe, bo przecież dzieci chodzą do szkoły.
Cały grafik ruchomych dyżur Aneta ma w głowie: we wtorek dyżur ma Kuba, w środę Agnieszka, w czwartek Michał, w piątek Wojtek, w sobotę pomaga Małgosia. Marek jest odpowiedzialny za wynoszenie śmieci. Jest też dyżurny od przedpokoju.
- Komuś może się to wydawać śmieszne, ale nie trudno sobie wyobrazić, jak to wygląda, kiedy wszyscy wchodzimy do domu - tłumaczy Maciek. -Zaraz zrobiłaby się z tego bezładna sterta butów, kurtek, czapek, szalików i rękawiczek. Trzeba przypilnować, żeby każdy położył wszystko na swoim miejscu.
Przy tak wielkiej rodzinie - mówią Ciszewscy- trzeba zachować porządek i podzielić obowiązki, bo inaczej zapanowałby totalny chaos. Ale nie zawsze wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku.
- Z tą karnością i zdyscyplinowaniem czasem bywa różnie. Przecież jesteśmy normalni, tak jak każda rodzina, tylko trochę większa, niż te przeciętne. - śmieje się Aneta.- Kiedy przychodzi wiek nastoletni, zaczyna się kontestowanie obowiązków i skargi typu: ten ma lepszy dyżur, tamten ma gorszy… kiedy mamy już dość tych utarczek, wtedy wkracza do akcji mąż i mówi, że musi być tak i koniec, bo tak postanowiliśmy.
- Czasem trzeba wprowadzić trochę dyscypliny - mówi Maciek. - W takich sytuacjach nie ma miejsca na pełną demokracje, tym bardziej, że zdarza się, że ten, który mówił, że tamten ma lepiej, po zamianie obowiązków, przychodzi za dwa dni i stwierdza, że teraz jednak ma gorzej i woli robić to, co robił wcześniej. No nie możemy się dać dzieciom zwariować. Tu potrzebny jest kompromis między trzymaniem wszystkiego twardą ręką, a zachowaniem swobody. To są takie zwykłe sprawy, które u nas się mnożą, ponieważ nas jest więcej.
Czasem rodzinne konflikty rodzi duża rozpiętość wieku między dziewięciorgiem dzieci. Bo inaczej się kłócą dwulatek z czterolatkiem, inaczej nastolatek z nastolatkiem, a jeszcze inaczej dorośli już synowie - tłumaczą Ciszewscy.
- Czasem trzeba wystąpić w roli mediatora, a czasem lepiej tych kłótni nie słyszeć. Zawsze mówię żartem, że dopóki się krew nie leje, dotąd nie wchodzę - śmieje się Maciek.
-Oni się muszą nauczyć pewnych zasad - dodaje Aneta. - Ale też nie chcemy od razu w to ingerować. Bo kiedy, jak nie teraz, nasze dzieci mają się nauczyć tego, żeby się dogadać, a potem się przeprosić. Jeśli sobie z tym nie radzą, wtedy im pomagamy i tłumaczymy, że sprawę trzeba wyjaśnić, potem się przeprosić i pogodzić. Czasem bierzemy takie sytuacje na przeczekanie. Siedzimy z mężem i nasłuchujemy. Rozwiążą problem, czy nie rozwiążą. Dojdą do porozumienia czy nie. Potem oddychamy z ulgą. No, dogadali się.
Choć Aneta mówi, że to Maciek jest specjalistą od zarządzania kryzysowego, to jednak to ona wszystko trzyma w garści. Jest jak sprawny menadżer z dużymi umiejętnościami logistycznymi, bo dzieci oprócz tego, że chodzą do przedszkola i różnych szkoły, mają też liczne, dodatkowe zajęcia. Jest więc nauka muzyki, jazda konno, gra w szachy i w piłkę. To zawożenie, przywożenie jest rozplanowane, ale czasem trudno być w dwóch miejscach jednocześnie. Wtedy z odsieczą przychodzą dziadkowie.
Aneta mówi z uśmiechem, że przy tylu obowiązkach nie ma czasu na przygnębienie, ani na psychiczne doły, tym bardziej, że sama musi być kojącym plastrem na wszystkie dziecięce problemy skrojone na miarę wieku.
- Jak się to wszystko na siebie nałoży, to ja też mam problem. Czasem narzekam do męża wieczorem, że jestem jak z poradni pedagogiczno-psychologicznej i sama mam dość. I wtedy Maciek mówi do mnie, idź sobie na zakupy, albo na kawę z przyjaciółką i przejmuje wieczorny chaos, a ja się urywam.
- W miarę możliwości pomagam żonie - mówi Maciek. - Rano rozwożę dzieci do szkoły i do przedszkola, potem jestem w pracy. Oczywiście, kiedy są sytuacje zupełnie awaryjne, mam taką możliwość, żeby na chwilę wyskoczyć. Ale zawsze powtarzam, że moja żona też ciężko pracuje. Bo zajmowanie się domem i dziećmi wymaga wiele trudu. I wiem, jak bardzo jest ciężko, kiedy jej nie ma w domu. Wtedy wdrażam zarządzanie kryzysowe.