Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 2 maja. Imieniny: Longiny, Toli, Zygmunta
29/11/2023 - 17:45

Śmierć i pogrzeb w Nowym Sączu na przełomie XIX i XX wieku

Listopad - miesiąc fiuneralny, kiedy wspominamy swoich zmarłych bliskich zbliża się ku końcowi. Tej tematyce poświęcony został poświęcony najnowszy numer kwartalnika „Sądeczanin – HISTORIA” pt. „Przychodzimy, odchodzimy…”

Dziś już nieliczni mieszkańcy Nowego Sącza pamiętają o dawnych zwyczajach związanych z umieraniem i pogrzebem przypominających te, które występują dzisiaj jeszcze na wsiach. Ciężko sobie wyobrazić, że gdy rozpoczynał się XIX w., w Sączu nie było nawet zakładów pogrzebowych.

O tym, jak odchodzili dawni mieszczanie pisze w kwartalniku historyk dr Łukasz Połomski w artykule „Śmierć i pogrzeb w Nowym Sączu na przełomie XIX i XX wieku”.

Droga do wieczności - Kostucha zabierała biednych i bogatych

Śmierć zastawała człowieka najczęściej w domu. Dotyczyło to zarówno bogatych, których stać było na wizyty lekarskie, jak i biednych, którzy panicznie bali się szpitali. „Kostucha” była i jest bardzo demokratyczna. Wobec słabnących sił ludzie starali się wszystkimi sposobami ratować zdrowie. Służący i biedniejsi mieszkańcy miasta odchodzili w nędznych warunkach. Jeżeli mogli, umierali w domu, w otoczeniu najbliższych, przy zapalonej gromnicy.

W osamotnieniu odchodzili żebracy i służba, która niejednokrotnie przebywała z daleka od własnej rodziny. Doskonale ilustruje to przypadek z 1877 r., kiedy zmarła służąca Marianna Ślęzak – miała zaledwie 26 lat. Pośmiertny spis jej inwentarza pokazuje nam najciemniejszą stronę galicyjskiego Sącza. Tak jak większość służących – zarówno parobków, jak i „dziewek” do pomocy – Marianna pochodziła ze wsi. Rodzina wysłała ją do Nowego Sącza, bowiem była nieślubnym dzieckiem. Pracowała u gospodarza Józefa Chochorowskiego w Gołąbkowicach. Kiedy poczuła się źle, wiadomo było, że nikt nie będzie się nią przejmował, a zamiarem pracodawcy było jedynie odstawienie kobiety do szpitala. Odwieziono ją tam w brudnych i potarganych ubraniach. Tam też zakończyła życie. W spisie jej rzeczy odnotowano, że postawiła po sobie jedynie podarte sukna, które założono jej w drodze do lecznicy, bowiem ustawa wzbrania chować zmarłych w szpitalu bez okrycia. Pozostawiła po sobie dziecko oraz 90 centów zaległej pensji, którą otrzymał opiekun osieroconego niemowlęcia. Śmierć tej dziewczyny pokazuje, jak odchodzili najbiedniejsi – niechciani, w zapomnieniu, w męczarniach i skazani na brak jakiejkolwiek pomocy. Oczywiście próżno szukać grobu Marianny Ślęzak na sądeckich cmentarzach, nie pozostał po niej żaden ślad, oprócz dramatycznych zapisów z „aktu opieczętowania” zmarłej. Niewiele jest takich świadectw, tak dobitnie ukazujących śmierć biedniejszych mieszkańców Sącza, ale wiele opisuje ich stan dobytku, który uzmysławia badaczom, co naprawdę znaczyła „bieda galicyjska”.

Odeszła córka znanego farmaceuty i oskarżenie medyka

Bogatsi umierali zgoła inaczej. Zazwyczaj próbowano ich leczyć do samego końca i mieli zapewnioną dobrą opiekę lekarską. Jednak wobec zbliżającej się śmierci i to było niewystarczające. W 1935 r. zmarła córka farmaceuty sądeckiego Tadeusza Gutowskiego, która była pod opieką Henryka Herbsta – znanego pediatry. Cała sprawa skończyła się wielkim skandalem, bowiem medyk został oskarżony o zaniedbanie obowiązków. 5 grudnia 1935 r. dziewczynka wróciła do domu ze szkoły z bolącym gardłem. Kolejnego dnia wezwano do Gutowskich Herbsta, który stwierdził „złośliwą anginę” i zalecił płukanie gardła zapewniając, że wszystko minie. Kolejnego dnia, kiedy dziewczynce się polepszyło, dr Herbst zbadał mocz, w którym nie widział żadnego zagrożenia. Lekarz był u pacjentki 8 grudnia, zaś kolejnego dnia, kiedy dziewczyna poczuła się źle, Gutowski posłał do lekarza służącą. Herbst postanowił wezwać na konsylium dr. Mieczysława Korbla. Dopiero podczas wizyty dwóch lekarzy okazało się, że dziewczynka na tym etapie choroby ma problemy z sercem. 10 grudnia, o g. 3 nad ranem córka Gutowskiego zmarła. Herbst miał rozpowiadać, że dziecko zmarło przez skąpstwo aptekarza, który nie chciał go wzywać, a kiedy już przybył, to było za późno. Urażony aptekarz żądał ukarania Herbsta przed komisją Izby Lekarskiej. W czasie procesu wyszło na jaw, że Herbst nie dosyć, że nie popełnił błędu lekarskiego, to nie wziął gorsza za wizyty. Decyzją Sądu Izby Lekarskiej w 1938 r. został uniewinniony.

Śmierć zabierała także ludzi wykształconych

Swoje zdrowie próbowali ratować w obliczu śmierci także ludzie wykształceni, jak profesorowie gimnazjalni. W 1911 r. zmarł Ignacy Dulębowski, który 20 lat uczył greki i opiekował się biblioteką profesorską. Pisano, że organizm został nadwyrężony w 1910 r. przez przeziębienia pojawiające się po letnim wypoczynku w Zakopanem: Z końcem sierpnia powrócił do Sącza z wybujałą chorobą Brighta (przewlekłe zapalenie nerek). Mimo wszystko profesor wrócił do pracy, wierząc w szybką regenerację. Nie dał rady – na podstawie zwolnienia lekarskiego opuścił na jakiś czas szkołę. Postanowił zasięgnąć rady lekarzy w Krakowie. Drugiego dnia Bożego Narodzenia zapadł ciężko wśród ataków mózgowych – mimo to wrócił do życia, a nawet do pracy w szkole. Niestety przestał panować nad wymową, co miało zwiastować nieuchronny koniec. Dysponowany na drogę do wieczności przez przyjaciela domu ks. Klamuta, zachował spokój niezwykły i z dziwnym stoicyzmem mówił do otoczenia o uchodzącem swym życiu. Zgasł bez szemrania w samo południe 17. marca, osierociwszy młodą żonę i 3 nieletnich dzieci. Ignacy Dulębowski miał 50 lat.

Zwyczaje pogrzebowe – zatrzymywano zegary, zasłaniano lustra, przewracano krzesła

W chwili zgonu własnym torem toczyły się zwyczaje związane z odchodzeniem bliskich. Dla wyznawców religii chrześcijańskiej i żydowskiej, które dominowały w mieście, były bardzo podobne. Zatrzymywano zegary, zasłaniano lustra, a w niektórych domach przewracano nawet krzesła – wszystko, żeby dusza nie miała gdzie wrócić.

Mieszczanie popełniali samobójstwo

Mówiąc o śmierci, należy też odnieść się do samobójstw. W prasie można śledzić mnóstwo informacji na temat tego typu zgonów, które dla bliskich zawsze były tragedią, tym gorszą, że niespodziewaną. Przyczyn takich wydarzeń było mnóstwo, ale raczej nie dopatrywano się ich w chorobach psychicznych, które w Nowym Sączu właściwie nie były diagnozowane – brakowało fachowych lekarzy i pomocy. Tak więc ludzie popełniali samobójstwa z powodu nieszczęśliwej miłości, haniebnego czynu, a nawet zdarzało się, że z powodu złych ocen w szkole. W drastycznych wypadkach do samobójstw skłaniała ludzi bieda. Taki przypadek zanotowano m.in. w 1873 r., kiedy na swoje życie targnął się Jan Janowicz z Brzeżan, pracownik cukierni z dwuletnim stażem. Przed śmiercią napisał list do rodziny, w którym zaznaczył, że decyduje się na odebranie sobie życia, bowiem nie może dalej zarabiać pieniędzy: puchną mu nogi, nie ma pieniędzy na lekarza. Nie potrafił dłużej pracować w pozycji stojącej: dlatego bez utrzymania żyć nie mogę wolę zatem zakończyć życie a niżeli w głodzie i nędzy żyć. Na końcu dramatycznego listu pożegnał się z bliskimi, życzył im zdrowia i prosił o wybaczenie. Swój majątek zapisał właścicielowi stancji, w której mieszkał, a resztę przeznaczył na opłacenie własnego pogrzebu i na rachunki dla lekarza. Takich dramatów w Nowym Sączu rozegrało się wówczas wiele. Samobójstwa popełniano w urozmaicany sposób: niektórzy się wieszali, inni rzucali z mostu, zażywali truciznę, ale zdarzały się też przypadki rzucania się pod rozpędzone pociągi. W 1873 r. zanotowano, że Henryk Richter, 34-letni pracownik propinatora Jana Bühlera, popełnił samobójstwo, strzelając do siebie z rewolweru. W maju 1934 r. młoda kobieta Regina Korngut, powiesiła się na strychu domu przy ul. Lwowskiej. Mimo szybkiej reakcji sąsiadów i wezwania lekarza, dr Segal nie zdążył z pomocą. Przyczyną były niesnaski małżeńskie. 3 stycznia 1931 roku w nurtach Dunajca utopiła się uczennica gimnazjum „niepośledniej piękności”. Panna Bocheńska miała 15 lat. Powodem samobójstwa była grożąca jej dwója z jednego z przedmiotów. Prasa obficie donosiła o takich wydarzeniach, często z wieloma szczegółami, wietrząc sensację. W Nowym Sączu żywy był ciągle mit, jakoby posiadanie sznurka na którym powiesił się człowiek, przynosi szczęście. Wielokrotnie apelowano w prasie o umiar w tym względzie. Czy coś się zmieniło? Śmierć nadal, niczym w średniowiecznym danse macabre, zbiera równe żniwo. Czy bogaci, czy biedni, młodzi i starzy – wszyscy odchodzą. Nadal ludzie nie ufają szpitalom, sądzą się z lekarzami.

Czytaj dalej  - TUTAJ







Dziękujemy za przesłanie błędu