Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Środa, 22 maja. Imieniny: Emila, Neleny, Romy
07/12/2012 - 23:04

Reżyser „Obławy”: Przeszłość jest wciąż do odkrycia

Twórca głośnego filmu „Obława”, do którego zdjęcia powstały w Rytrze, w ramach projektu „Polska Światłoczuła” spotkał się z mieszkańcami tej miejscowości. Przy okazji spytaliśmy Marcina Krzyształowicza o genezę obrazu, wymowę i reakcję publiczności na to niełatwe w odbiorze dzieło.
„Obława” została bardzo dobrze przyjęta przez krytyków filmowych, zarówno tych piszących jak i jury festiwali. Teraz ma Pan okazję jeździć z filmem w ramach projektu „Polska Światłoczuła” po małych miastach czy wsiach, gdzie kin nie ma.
Super pomysł.

Które to już miasto?
To już trzecie spotkanie. Jutro jedziemy do Sanoka, potem Uherce Mineralne, miejsce, o którym w ogóle nie słyszałem. Wcześniej było Miasteczko Śląskie i dzisiaj rano więzienie w Nowym Wiśniczu, czyli spotkanie z ludźmi, którzy nic o mnie i o moim filmie nie wiedzieli. Może dwa czy trzy słowa, przeczytali jakiś artykuł, ale większość pewnie nic nie słyszała. Poza tym spotkania z takimi widzami nieprzygotowanymi jest szalenie fajną sytuacją, takiej bezpośredniej konfrontacji z tym szarym, ale najlepszym widzem.

Zwłaszcza, że na widowni zasiadają osoby, które te czasy wojenne pamiętają lub znają je z opowieści rodziców...

Tropienie tych zależności jest też szalenie interesujące, bo tutaj w tym rejonie, jakby nie było, toczyła się prywatna wojna mojego ojca, on tutaj walczył i znał ludzi, znał te drzewa i te miejsca. To go ukształtowało i zdeterminowało nas, bo nie kręciliśmy tego filmu w jakimś odległym regionie.

Powraca Pan do Rytra po roku, nie jest Panu zimno?

Dzisiaj jest mi wyjątkowo zimno, bo nie jestem przygotowany. Rok temu byłem na to zimno przygotowany.

Dodajmy, że w „Obławie” bardzo się je czuje. Jak się patrzy na kaszlającego Andrzeja Zielińskiego czy Marcina Dorocińskiego spacerującego w samym swetrze, któremu para z ust leci niczym dym papierosowy...

Na szczęście aktorzy jakoś dobrze się poczuli w tym miejscu. Pierwsze dwa dni były rzeczywiście dla wszystkich bardzo bolesne, ale potem ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i radości Marcinowi było z dnia na dzień co raz cieplej. To zaskakujące, że się tak przyzwyczaił.

Czym jest „Obława”? Moralitetem osadzonym w czasach wojny czy demitologizacją tradycji partyzanckich?

Nie lubię słowa demitologizacja. Dla mnie „Obława” jest moralitetem, który jest walką dobra ze złem.

W którym nie ma żadnej jednoznacznej postaci...
Tak się staraliśmy, bo myślę, że jednoznaczność jest uproszczeniem, pójściem na łatwiznę. Nas interesowało to, co jest pomiędzy. Myślę, że to się jakoś powiodło.

Chciałbym spytać o ten prywatny, osobisty dla Pana aspekt filmu. Ile jest w nim z historii Pana ojca, któremu obraz został dedykowany?

Pi razy oko 10 procent. Postać Wydry, jego pierwsze zadanie, które zostało mu powierzone do wykonania, czyli likwidacja konfidenta Kondolewicza, zamienione na jego porwanie. Było to w październiku 1944 roku. Reszta jest wymysłem, próbą dopisania tych zdarzeń, motywacji, których nie znalazłem w życiorysie ojca.

W którym oddziale walczył Pana ojciec?
W partyzantce Zubka [Juliana Zubka „Tatara” - przyp. JB]

Jeśli chodzi o samą narrację filmu, od początku planował Pan pofragmentowaną akcję?
Tak. Od początku była koncepcja, żeby to tak opowiedzieć. Wielu ludzi nas podejrzewało, że to się zrodziło na etapie montażu. Nic podobnego - scenariusz był tak napisany, wiec pomysł szedł w parze z formą. Wydaje mi się, że to jest nierozerwalnie związane ze sobą. Teraz tak na to patrzę i przed dwoma laty, kiedy pisałem ten tekst. To było wielkie wyzwanie, bo nigdy nie robiłem filmu tak pomieszanego, w którym czasy by ze sobą walczyły, gryzłyby się i zapętlały. Była to zagwozdka, czy to się powiedzie, czy będzie z tego film czy tylko bełkot. Myślę, że wybrnęliśmy z tego kłopotu.

W początkowych planach główna rola miała przypaść innemu aktorowi niż Marcin Dorociński.

Tak Marcin nie był pierwszy. Zwróciliśmy się do innego aktora, ale miał zobowiązania i nie mógł zagrać [Marcin Krzyształowicz nie chce zdradzić nazwiska - JB]. Za to Marcin Dorociński zagrał bardzo dobrze i przejmująco.

Ostatnia scena - w której Wydra kopie grób dla swoich kompanów i w zasadzie dla siebie, potem pali papierosa w świetle słońca, a w oddali słychać odgłosy obławy - jest jedną z lepszych kinowych scen ostatnich lat...

Cieszę się, że pan tak to widzi...

To taki „ostatni papieros skazańca”, trochę jak z jednego z autoportretów Witkacego...
Miło mi to słyszeć, bo dokładnie tak jest, ale znam wypowiedzi wielu ludzi, którzy w ogóle nie zrozumieli końca historii. To szokujące, ale ten film jednak jest trochę trudny, a jego forma nie jest gładka. Może dlatego budzi też protest, bo ktoś sobie mówi: „znam inne rozwiązania, wiem kiedy powinno być napięcie, bo jest muzyka, a w filmie nie ma muzyki”. Takie też były zarzuty. Z muzyką to mnie bardzo rozśmieszyło, bo mamy bardzo wyrafinowaną, i w kinie było to słychać. Tu może trochę mniej.

Myślę, że bardziej od muzyki w filmie jest słyszalny dominujący wiatr, który szaleje po ryterskich górach i lesie.

Owszem słychać wiatr, ale on też jest muzyką tego filmu.

Ostatnie dwa lata w polskim kinie to trzy bardzo mocne filmy toczące się podczas wojny lub bezpośredni po niej czy współcześnie, ale do niej nawiązujące, mam na myśli „Różę” Wojciecha Smarzowskiego, „Obławę” i „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego.
Nastąpił jakiś taki wykwit filmów historycznych. Myślę, że to absolutnie zbieg okoliczności. Nie umawialiśmy się z kolegami, że tworzymy jakąś szkołę czy prąd, że jakaś tendencja powstaje w Polsce. Nie, myślę, że to absolutnie czysty przypadek. Natomiast, niewątpliwie uważam, że dobrze się dzieje, że sięgamy do przeszłości, bo ona jest ciągle do odkrycia.

Jakie poczucie dało Panu zrobienie „Obławy”? Ja przyznam, że wyszedłem z kina, owszem zachwycony zdjęciami, grą Dorocińskiego czy wspominaną finałową sceną, ale z niczym. Nic mi ten film nie dał, żadnego oczyszczenia, spokoju czy tym bardziej niepokoju...

Jest mi ciężko o tym mówić, bo dla mnie ten film był szalenie osobisty. Dla mnie był on potrzebny, żeby wyrwać się z jakiegoś kilkuletniego marazmu, więc to ma jakiś inny wymiar. Czy ten film daje coś widzom, czy on coś w nich uruchamia - nie mnie to orzekać. Jednak wierzą, że część widzów nie pozostaje obojętnych, ta historia ich otwiera na coś i być może stają się wrażliwsi.

Powiedzmy dwadzieścia parę lat temu taki film byłby nie możliwy do zrealizowania, ale teraz ma on co raz mniej widzów, którzy są w stanie skonfrontować czasy wojenne z Pańską wizją?
Przyszło na ten film ponad 200 tys. ludzi i tak na prawdę nie wiem, czy są to tylko młodzi ludzie, w średnim wieku czy starsi, pamiętające tamte czasy i pewnie mocno komentujący mój film, albo na tak, albo na nie. Wierze, że przyszła szeroka publika w znaczeniu pokoleniowym.

Teraz na DVD trafi do domów...

Tak i dla mnie to dobra wiadomość, bo wiele osób, np. starszych, którzy nie chodzą do kina, obejrzy go. To wielka radość, że będzie dyskutowany.

Jakie teraz ma Pan filmowe plany?

Ja wciąż ten film przeżywam. Jestem zmęczony i odpoczywam. Zapewne kolejna próba filmowa, będzie nieco lżejsza.

Rozmawiał Janusz Bobrek
Fot. JB







Dziękujemy za przesłanie błędu